|
War Between Him and the Day (Fantasy, romans, dramat; b.n) |
|
Autor |
Wiadomość |
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Wto 18:11, 03 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Pobudka nie należała do tych najprzyjemniejszych. Nie tylko dlatego, że całkiem przyjemny sen zmienił się w zimny i szorstki ton Rhellyna, ale dlatego, że mężczyzna mimo, iż już zdołałam się ocucić, poruszał mną niczym szmacianą lalką, nie przejmując się tym, że byłam kobietą. Jakoś w sumie mnie to nie dziwiło. Nawet byłabym co najmniej przerażona, gdyby traktowałby mnie tak jak do tej pory. Uznałabym wtedy, że to była jedynie cisza przed bardzo srogą burzą, która uderzyłaby we mnie znienacka. Tak przynajmniej mogłam się na to przygotować i nie odebrać tego, tak jak w innym przypadku. Chociaż przyznam szczerze, że kiedy spałam, miałam wrażenie, że to wszystko co się wydarzyło: to, że wypłynęłam na tę część kontynentu, to że zostałam złapana i miałam być brutalnie przesłuchiwana. Liczyłam na to, że jak się obudzę, to będę w swoim łóżku, otulona swoją pościelą i wtulona w miękkie poduszki. Naprawdę miałam nadzieję na to, że to wszystko było jedynie zwykłym snem, który się rozpłynie, kiedy tylko powrócę do świata realnego, wstanę i wpadnę w wir codziennej monotonii. To niestety było tylko marzenie, które zniknęło w momencie, w którym mocne, męskie dłonie zacisnęły się na moich ramionach po to, żeby mnie posadzić. Skrzywiłam się, ale nic nie powiedziałam, a po prostu pozwoliłam mu się na mnie wyżyć, związać mnie szczelnie sznurami i wsadzić do ust knebel, który zapewne miał zapobiec kolejnym tekstom padającym ze mnie, podobnym do tego z wczorajszego wieczora. W sumie to mu się nie dziwiłam. Gdyby ktoś mnie potraktował tak jak ja jego, mimo tego, że wiedziałby, iż jestem z rodu Yocoy, zapewne zareagowałabym tak samo. No nie licząc sexu z pierwszą lepszą niewiastą, o której następnego dnia bym zapomniała. Naprawdę mi jej było szkoda, ale jednocześnie zasłużyła na to, po tym jak się o mnie wypowiadała. Ciekawe czy tak samo by mówiła, gdyby się dowiedziała, że jestem drugą córką jej największego wroga w gruncie rzeczy. No, bo co mogła myśleć o moim nazwisku, zdając sobie sprawę z tego, że to my pozbawiliśmy ją ojca-jedynej rodziny jaką posiadała w tamtym czasie. Ja naprawdę nie potrafiłam pojąć dlaczego zwykli cywile byli wplątywani do walki. Po co? Przecież oni nie są w stanie nic nam zrobić. A może nawet pomóc w obaleniu ich tyranów.
Westchnęłam zrezygnowana i ruszyłam za Astalem, który traktował mnie jak zwykłego robala. Chociaż powinnam się z tego cieszyć, bo dzięki temu nawet nie przechodziło mu przez myśl, żeby mnie zgwałcić. Już wolałam, żeby się w tej kwestii mnie brzydził, niż żebym go pociągała seksualnie. Cieszyłam się też z tego, że zakazał swoim ludziom dotykania mnie i wychędożenia. Nie miałam pojęcia w jakim stanie bym wtedy była, ale na pewno nie nadawałabym się wtedy do jakiejkolwiek rozmowy. Pewnie zamknęłabym się w swoim świecie i nic by do mnie nie docierało. Nie wiedziałam jednak, co się ze mną stanie po przesłuchaniu. Czy zdecyduje się mnie zaliczyć samemu? Czy zostawi mnie w spokoju? Czy może rzuci swoim ludziom i pozwoli im zrobić ze mną, co tylko będą chcieli? Na pewno nie zabije mnie od razu, będzie chciał mnie jeszcze psychicznie wyniszczyć, zostawić ze świadomością, że zostałam z hańbiona przez jego podwładnych i zostawić samej sobie. Naprawdę nie chciałam skończyć w taki sposób, ale co ja mogłam zrobić?
Przez resztę podróży nie odzywałam się ani słowem (pewnie nawet, jakbym nie miała zakneblowanej buzi, nic bym z siebie nie wydusiła) i po prostu obserwowałam mijane tereny. Były one coraz gorsze. Zazielenione polany i lasy zmieniały się w zamarznięte, suche drzewa, które (nie będę kłamała) pięknie wyglądały, ale jednocześnie pokazywały, że zagłębialiśmy się w coraz gorsze, coraz mniej przyjazne dla turystów tereny. I chociaż siedzieliśmy w powozie, co jakoś ograniczało chłód, który do środka wlatywał, to robiło mi się naprawdę zimno. Na moich gołych nogach i ramionach pojawiała się gęsia skórka, a ja nawet nie miałam jak podkulić nóg, żeby było mi cieplej. Widziałam, że Savriel próbował nakłonić naszego strażnika do okrycia mnie czymś, ale nic to nie dawało. Miał mi za złe to jak go oszukałam, i jak prawie go wykiwałam przy drzewie. Nie to było moim celem, ale on o tym nie miał pojęcia. Pewnie nawet lepiej by było, jakby się nigdy nie dowiedział.
Przez całą jazdę tylko raz się zatrzymaliśmy, abym mogła załatwić potrzebę fizjologiczną, ale nie na długo. Już po chwili znowu zagłębialiśmy się w góry. Nawet nie wiem ile nam zajęło dotarcie do odpowiedniego miejsca i nie zastanawiałam się nad tym. Zajęta byłam wmawianiem sobie, że jest mi ciepło i wcale nie marznę z zimna. Szkoda tylko, że szczęka mi się trzęsła i usta na pewno miałam sine. Nie byłam przyzwyczajona do takich temperatur. Jeszcze w letnim odzieniu...
Kiedy dotarliśmy na miejsce, dosłownie wmurowało mnie w siedzenie. Konstrukcja budowli była niesamowita, ale mroziła krew w żyłach. Czułam się tak, jakbym wkraczała do piekła, w którym temperatury na poziomie minus dwadzieścia, były na porządku dziennym. Jeszcze te klatki, które dostrzegłam ponad naszymi głowami wcale mnie nie uspokajały. Ci, którzy u nas byli karani śmiercią za swoje zbrodnie, mieli raj. Tutaj na pewno długo by nie wytrzymali, ale do tego czasu by cierpieli tak mocno, że niemal błagaliby o przecięcie ich linii życia. Pewnie dlatego, jak tylko wysiedliśmy z powozu, nie zwróciłam uwagi na ziąb, a przełknęłam ślinę, próbując nie okazywać strachu, jaki wstrząsał moimi wnętrznościami. Nie pomagali mi w tym jednak, a już na pewno nie wtedy, kiedy brutalnie nas zamknęli w celi i związali plecami do siebie. Przynajmniej teraz byłam w stanie podciągnąć kolana pod klatkę piersiową, co po chwil już zrobiłam i od ciała Savriela czułam jako takie ciepło. No powiedziałabym, że raczej od jego zbroi, ale cóż. Zaczynałam naprawdę żałować, że nie założyłam jakiejś na siebie, a odziałam się w taki materiał.
- Musisz się stąd wydostać... - szepnął mężczyzna, łapiąc mnie za dłonie, żeby jakoś je ocieplić. Byłam mu wdzięczna za to, że starał się mi pomóc, ale na niewiele się to zdało. - Musisz zapomnieć o mnie i o Tharylu, i ratować siebie - dodałam, a ja gwałtownie pokręciłam przecząco głową.
- Nie zostawię was tutaj samych, nie potrafiłabym - odparłam, na co mój towarzysz westchnął zrezygnowany.
- Nie masz wyboru. Nie wytrzymasz tutaj, zamarzniesz. A na pewno to wiesz, w końcu jesteś mądra niczym sowa...[/i] - chyba tylko ja zrozumiałam, że mówił do mnie, abym przyzwała jakieś zwierzę podobne puchaczowi i odleciała stąd jak najdalej. Nie skłamię, że w ogóle nie wyobrażałam sobie zostawienia ich. Przez chwilę byłam w stanie przyłapać się na tym, że myślałam o zostawieniu tej dwójki i ucieknięciu stąd. Nie złapaliby mnie, gdybym zmieniła się w skrzydlatą istotę, ale nie byłam w stanie. Nie chciałam zostawiać tutaj żadnego swojego człowieka. Zwłaszcza, że to ja ich w to wplątałam. Byłam lekkomyślna i teraz na pewno najmłodszy z nas za to płacił. Miałam nadzieję, że pozbawią go życia szybko, żeby tylko nie cierpiał za długo.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Marchewkowecoffie
Pierwszy stopień wtajemniczenia
Dołączył: 29 Wrz 2014
Posty: 97
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Riedstadt-Goddelau Płeć:
|
Wysłany: Wto 19:39, 03 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center></center>
Ściany celi były pokryte szronem, a przez spływające po nich krople topniejącego śniegu również powoli zastygał na nich lód. Widocznie nad lochami musiało być jakieś ciepłe pomieszczenie, może komntata Weis'a. Jednak nie to leżało w moim interesie. W moim interesie znajdował się ten młodociany, przysłany na moje ziemie Yocoy. Słyszałem, jak odpakowywane przez kata narzędzia obijają się o metalowy blat przybity do skromnego stołu, przypominającego ten operacyjny. Noże, szczypce, ostrza i inne przybory brzęczały, przyprawiając chłopca o dreszcze. Podskakiwał za każdym razem, kiedy mężczyzna w masce wyciągał kolejne przyrządy, również gdy Weis wyciągał z torby ostrzałkę i pomagał wcześniej wymienionemu przygotować się do tortur. Ten dzieciak prawdopodobnie nie zaznał jeszcze ciepła kobiety, a co dopiero rozrywającego bólu związanego z torturami. Byłem niemal pewien, że młody nie wytrzyma zbyt długo pod presją moich pytań, jak i wizjom utracenia życia na krześle, na którym wrzeszczało, lamentowało i błagało o ocalenie wielu przestępców. Nikt jednak nigdy nie nadszedł, ponieważ Ci ludzie zasłużyli sobie na taki los. Morderstwami, maruderstwem, kradzieżą, rabunkami i najgorszym - zdradą rodu Astal. Niekiedy wykonywaliśmy publiczne egzekucje, ale ludzie się temu sprzeciwiali.
- Zacznijmy inaczej... - Ściągnąłem z siebie pelerynę, powoli podchodząc do stojącego w kącie, rozpadającego się krzesła. Położyłem na nim szkarłatny materiał. Powoli wyciągnąłem ze zbroi kilka pomniejszych ostrzy, z pleców ściągnąłem miecz i odstawiłem go na bok. Pozbyłem się również herbu swojej rodziny, by go nie zabrudzić. Zostałem w samej skórzanej zbroi, spodniach, naramiennikach i ochraniaczach na przedramionach. - Jak masz na imię? - Dopytałem, podchodząc spokojnie do krzesła. Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem tortur. Ludzkie cierpienie nie sprawiało mi żadnej przyjemności, byłem na nie wręcz skrajnie obojętny, jeśli chodziło przestępców. Jednak w tej wyjątkowej sytuacji, kiedy to przed sobą miałem Yocoy, kiedy to mogłem odkryć tajemnicę, jaką ze sobą przywieźli, nie planowałem cofnąć się przed niczym. Chłopak spojrzał na mnie swoimi złotymi tęczówkami, przerażony. - T-Tharyl. - Odparł, przełykając przy tym ślinę. Był naprawdę przestraszony. Niestety, na czterech obecnych w pomieszczeniu osobach, nie robiło to wrażenia. Zbyt wiele bólu, cierpienia i śmierci widzieliśmy, by jeden przerażony chłopak, do tego pochodzący z wrogiej rodziny, wzbudził w nas współczucie. Nie bez powodu budziliśmy obawy w większości ludzi, którzy nie okazywali należnego nam szacunku. Taka była kolej rzeczy - miłością i dobrocią nie dało się nigdy zdobyć wszystkiego. Przez zagłaskanie tego szczeniaka na pewno nie wyjawiłby nam, kim jest ta dziewczyna i dlaczego przybyli do miasta portowego tylko we trójkę. Co prawda, co do ich ilość miałem mieszane uczucia, dlatego wezwałem żołnierzy do Kvernes, jednak... Kobieta budziła we mnie skrajne wątpliwości.
- Dobrze, Tharylu. Powiesz mi, kim jest ta dziewczyna? - Znacząco wskazałem na ścianę, która dzieliła nas od drugiej celi. Umyślnie wybrałem właśnie ten pokój na przesłuchanie. Ściany wymagały remontu, a przez dziury w nie można było zobaczyć zawartość drugiego pomieszczenia. Również brakowało drzwi, były tylko kraty, więc dziewka i mężczyzna zapewne słyszeli wszystko, co mówiłem i co mówił ten dzieciak. - Wojowniczką. - Skłamał, dość kiepsko. Oparty do tej pory spokojnie o ścianę Karehb zaczął pogwizdywać. Wpierw spokojnie, a potem przerzucił się na nieco bardziej przygnębiającą melodię, gdy pokręciłem przecząco głową. - Dam Ci drugą szansę na odpowiedź, Tharylu. Nie chcę Ci robić krzywdy. - Widziałem, jak oczy dzieciaka otwierają się szeroko na słowo krzywda. Zaciskał kurczowo palce na oparciach krzesła, na tyle, na ile pozwalały mu masywne pasy przypięte przy nadgarstkach. - Kim jest ta dziewczyna i po chuja tu przybyła? - Mój ton nie był już tak spokojny, a bardziej szorstki, ostrzegawczy. Yocoy z pewnością to zauważył, przełykając znów głośno ślinę.
- Dobra... - Zaczął, wypuszczając drżąco powietrze z płuc. - Jest ze szlachty. - Przechyliłem głowę na bok, słysząc te słowa. Karehb przestał gwizdać, a Weis odwrócił się w naszą stronę zaciekawiony. - Jest ze szlachty, służy rodzinie Yocoy. - Wyprostowałem się, patrząc na chłopca z góry. Musiałem ocenić, czy kłamie, czy aby mówi jednak prawdę. To by się w sumie trzymało kupy. Zachowywała się jak panienka z wysoko postawionego rodu, miała niewyparzony język i wtrącała się wtedy, kiedy nie miała do tego prawa... Nie, ostatnie się nie zgadza. Kobiety ze szlachty są uczone szacunku, manier i respektu w stosunku do mężczyzn. Znają swoje miejsce. Dziewczyna taka nie była. Gdyby chowano ją w zwykło-szlacheckiej rodzinie, z pewnością jej matka nie pozwoliłaby na to, by zachowywała się tak, a nie inaczej. To byłoby wręcz niedopuszczalne, hańbiące ród. - Tharyl... - Zacząłem, zawiedzionym tonem. Wyczuwałem u niego kłamstwo. - Mówię prawdę! - Wrzasnął, kiedy odwróciłem się i zacząłem powoli podchodzić do stołu, przy którym stali kat i Weis. Nie wziąłem stamtąd żadnego ostrza, a wskazałem gestem na miskę z wodą, przypominającą bardziej żelazne wiadro. Przystawił owe naczynie przed twarz dzieciaka, a ja złapałem go za włosy i wepchnąłem mu głowę pod taflę. Szarpał się i dławił lodowatą cieczą.
- Spróbujmy jeszcze raz, Tharyl. - Zaproponowałem chłodno, gdy po około pół minucie pociągnąłem go za włosy, tym samym wyciągając głowę z wody. Zaczął gorączkowo kaszleć, wypluwając z gardła drobne porcje cieczy. - Boże... - Wycharczał przez kaszel Yocoy. Karehb znów zaczął gwizdać. - Boga nie ma tutaj z nami, chłopcze. - Powiadomiłem szorstko, dodając sobie w myślach, że jedynie za ścianą są kolejne osoby do przesłuchania. - Powiedz mi... Kim jest ta kurwa? - Drgnął na dźwięk ostatniego słowa, jak gdyby było czymś obrzydliwym. Obserwowałem, jak szybko nabiera powietrza w płuca, a jego klatka piersiowa unosi się raz po raz. Nie odezwał się jednak słowem na temat dziewki. - Posłuchaj mnie, Tharyl. - Złapałem go za twarz, wbijając przy tym palce w policzki. Syknął cicho. - Mógłbym powyrywać Ci wszystkie paznokcie, zęby, uciąć język, przemieszać całe to gówno, które masz w żołądku, a potem obedrzeć ze skóry. - Tharyl gwałtownie zbladł. Widziałem, jak jego oczy się szklą. Był gotowy do płaczu. - Mógłbym to zrobić, słuchając przez dwie godziny, jak wrzeszczysz z bólu. Mógłbym, ale tego nie zrobię. - Spojrzał na mnie zaskoczony, widziąc chyba jakieś światełko w tunelu. Szybko je jednak zgasiłem, puszczając twarz dzieciaka i podchodząc do stołu z różnymi narzędziami. Czułem, jak Weis obserwuje mnie, spinając mięśnie. Chyba wiedział, co miałem na myśli, wyciągając z drewnianej, ręcznie zdobionej szkatułki mały słoiczek.
- Widzisz, co jest w środku? - Zagaiłem, podstawiając mu pod nos owe naczynie. W ten czas, kat zabrał miskę z wodą na bok. - C...co to jest? - Szepnął pod nosem dzieciak, zauważając w środku słoiczka małe [link widoczny dla zalogowanych]. Moja twarz wciąż była obojętna, mimo, że Weis zbladł. - To Mova. Mały, niepozorny robaczek, który po dostaniu się do ciepłego miejsca ze stałym dopływem pożywienia zaczyna rosnąć i pożerać wszystko na swojej drodze. Jest wszystkożerny. - Wyjaśniłem po krótce, odkręcając przy tym słoik. - Nie chciałbyś, żeby znalazł się w Twoim żołądku, prawda? - Dopiero teraz udało mi się ujrzeć prawdziwe przerażenie na twarzy Tharyla. Prawdziwy, nieopisany strach. On się bał, a ja czułem, jak coś wewnątrz mnie zaczyna się powoli budzić. Coś paskudnego. Byłem jednak zbyt zajęty wydobywaniem informacji, by zwrócić na to uwagę. - Nie, nie, NIE! - Wrzeszczał, szarpiąc się na widok powolnie poruszającego się robaczka tuż przy jego twarzy. - Kiedy już go połkniesz, nie będzie odwrotu, chłopcze. - Skinąłem głową na kata, a ten zaszedł dzieciaka od tyłu i spróbował otworzyć mu usta. Z początku szło dobrze, ale kiedy zaczął gryźć, mężczyzna w masce odskoczył, sycząc i trzymając się za krwawiącą dłoń. - Weź stalowy knebel. - Poradziłem, nie spuszczając wzroku z chłopca. On również na mnie patrzył, praktycznie przez cały czas. Błagał mnie wzrokiem, bym tego nie robił. Oczami, z których płynęły łzy. Był przerażony. Na mnie nie robiło to żadnego wrażenia, jednak Karehb wyszedł z lochu, nie komentując niczego. W danej chwili poczułem się jak prawdziwy potwór. Potwór, który ma za nic ludzkie życie. Ale czy było to prawdą? Czy naprawdę byłem potworem? W jednej chwili zawahałem się co do tego, czy w ogóle jestem człowiekiem, czy może kimś innym. Czymś innym.
- Twoja ostatnia szansa. - Powiadomiłem, kiedy kat siłą zakneblował mu usta stalowym kneblem. Po środku niego była metalowa rurka, prowadząca do gardła. W sam raz, by Mova przecisnęła się przez nią. Tharyl oddychał szybko i niemiarowo, szapriąc się na boki. Nic to jednak nie dało, ponieważ kat przytrzymał mu głowę. Czekałem. Czekałem dobrą minutę. Nie chciałem go zabijać. Mordowałem już wielu, ale tylko w konieczności. Ten robal pożarłby go od środka, zadając ból, jakiego wielu nie potrafi sobie wyobrazić. Urósłby do rozmiarów noworodka, kończąc swój posiłek wypełznięciem przez dziurę, którą sam by wygryzł. - Powiedz mi, albo będziesz umierał godzinami, konając w męczarniach! - Podniosłem w końcu głos. Podziałało - Tharyl się złamał. Płacząc, zaczął seplenić. Wtedy nakazałem katowi, by ściągnął mu metalowy knebel. Słyszałem, jak Weis wydaje z siebie westchnienie ulgi. On również nie przepadał za takimi metodami. Nie aż tak drastycznymi.
- Przepraszam... Przepraszam panią... - Łkał w stronę ściany, za którą siedzieli związani kobieta i mężczyzna. - Nie mogę... nie chcę... - Kompletnie się rozkleił, podczas gdy z jego głowy spływały już nie tylko kropelki wody, ale i pot. Włożyłem robaka do słoiczka, przekazałem naczynie Weis'owi, a potem podszedłem do krzesła. Wtedy to, złotooki spojrzał na mnie zapłakanymi oczami. - To... To Laima Yocoy. Młodsza córka głowy rodziny... Proszę, nie rób jej krzywdy... - Na dźwięk jej imienia, gdy przyswoiłem tą informację, wpierw ogarnął mnie szok. Do kurwy nędzy, no jasne! To dlatego się jej słuchali jak pieski, to dlatego chcieli skakać wokół niej... I to dlatego była tak pyskatą ździrą. - Karehb. - Wypowiedziałem imię żołnierza na tyle głośno, by przywołać go do siebie. - Zabierz tego chłopca na górę. Daj mu ciepłe odzienie, coś do jedzenia i picia. Potem zaprowadź go do jego celi. - Karehb skinął głową, a potem odpiął pasy młodzika. Nogi się pod nim uginały, więc wziął Yocoy na barana i wyniósł z lochów. Prawdopodobnie Karehb jako jeden z nielicznych bez słowa wykonywał moje rozkazy, nieważne, czy musiał nieść swojego wroga. Możliwie widział w nim tylko sponiewieranego chłopca.
Ubrałem na siebie to, co wcześniej ściągnąłem, jednak nie narzuciłem kaptura na głowę. Skinąłem głową na Weis'a, a ten, wciąż oszołomiony po tym, co usłyszał, ruszył za mną. Przeszedłem do drugiej celi, w której siedziała niejaka Laima Yocoy i jej przydupas. - Proszę, proszę. - Wypowiedziałem te słowa lodowato, podczas gdy Weis otwierał loch. Co czułem? Swego rodzaju pogardę. Ośmieliła się wkroczyć na nasze terytorium, podstępem chciała się przekraść. Po co? Tego miałem zamiar się dowiedzieć. Igor i Jeras, nieco oszołomieni, również wkroczyli do celi. - Brać ją. Skurwysyna zabrać do innej celi. - Igor i Jeras zabrali się za księżniczkę, a postawni wojownicy od Weis'a złapali za mężczyznę, wpierw go odwiązując od Yocoy. Szarpał się, ale byli zbyt silni, by im się oprzeć bez miecza i w kajdanach. - Na krzesło. - Pokierowałem żołnierzy gestem, a Ci zaprowadzili dziewkę do drugiego pomieszczenia i usadzili tak, jak wcześniej Tharyla - przywiązując ją pasami do mebla. - Wasza wysokość... - Igor drwił z dziewczyny, wychodząc z pomieszczenia. Nakazałem również katowi, by wyszedł. Wolałem przesłuchiwać jedynie w obecności Weisa. Jemu ufałem najbardziej, wbrew pozorom. Mężczyzny w masce kompletnie nie kojarzyłem, równie dobrze mógł okazać się zdrajcą. Dlatego właśnie, Jeras pochwycił go magicznymi linami i nie pozwolił odejść. Cóż, cel uświęca środki, ale musiałem mieć pewność, że nikt prócz obecnych się nie dowie.
- Nie wnikam, jak głupia musiałaś być, przybywając tutaj. - Zacząłem, sprawnie pozbawiając ją przy tym knebla. - Ale odpowiesz mi na kilka pytań, nim odetnę Ci jakąś kończynę i wyślę w prezencie Twojemu ojczulkowi. - Rzuciłem szmaty gdzieś na bok, po czym stanąłem przed dziewczyną, prostując się. Niewiarygodne. Wciąż nie potrafiłem w to uwierzyć, a jednak, postanowiłem zawierzyć w słowa dzieciaka. Był zbyt przerażony, by wymyślać tak wiarygodne, a jednocześnie absurdalne kłamstwo. - Po co tu przypłynęłaś? Gdzie jest reszta Twoich ludzi? - Wątpiłem, by porywała się na coś takiego sama. Ba, to było wręcz niemożliwe! Czułem, jak budzi się we mnie to, co starałem się uspokoić w gospodzie. Ekscytacja jednak nie pozwoliła mi się tym przejąć. Jeszcze nie. Nie wtedy, kiedy byłem tak blisko odkrycia, co planują Yocoy.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Wto 21:29, 03 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Chociaż w środku mnie aż ściskało ze strachu, to nie okazywałam tego na zewnątrz. Nie mogłam okazywać przerażenia, bo na pewno nie pomogłoby to ani Savrielowi, ani Tharylowi. A ten drugi na pewno teraz potrzebował chociaż szczątkowego wsparcia, w postaci wzoru opanowania, jakie prezentowała jedna z córek Yocoya. Potrzebował tego, żeby wytrzymać tortury, które dla niego szykowali. A widział mnie, tak samo jak ja jego. Słyszałam też każde słowo, które padało w pomieszczeniu obok. Nie miałam wątpliwości co do tego, że zrobili to celowo. Abyśmy zobaczyli, co będą jemu robili i może ulegli nawet przed zabraniem nas do tamtego pomieszczenia. Wiedziałam jednak, że ani ja, ani mężczyzna ze mną związany, nic nie powiemy. Będziemy milczeli, bo tak naprawdę wszystko wyśpiewa chłopak.
- Boję się o niego... - skomentowałam, spoglądając w dziurę, przez którą mogłam dostrzec wszystko, co było wyciągane z toreb i układane na stole, bardzo dokładnie. Z łatwością byłam w stanie dostrzec, że facet, który wszystko porządkował, był psychopatą. W jego oczach malował się niebezpieczny błysk, a ja czułam jak żołądek mi się wywraca do góry nogami.
- Powinnaś się bać o samą siebie... - wtrącił, a ja wiedziałam, że miał rację, tylko nie potrafiłam się do tego dostosować. Zaczynało do mnie docierać, że tak naprawdę ważniejsze było dla mnie życie ludzi dookoła mnie, a nie moje samo. W domu nigdy bym nie zwróciła na to uwagi, nic nam nie groziło, a z osobami, które wyruszały na bitwy z Astalami, nie kontaktowałam się. Jednak jak teraz myślałam o tym, że zaledwie szesnastoletnie dziecko miało za mnie cierpieć, nie potrafiłam reagować na to obojętnie. To było ponad moje siły, drżałam ze strachu na same przypuszczenia, jakie snułam. Niemal wyobrażałam sobie z wyprzedzeniem jak wyrywają mu paznokcie, jak zakładają na niego obcinacz uszu, jak dziurawią go tępą bronią...
Gwałtownie pokręciłam głową, żeby odgonić od siebie myśli i zacisnęłam mocno palce na dłoniach Savriela. Musiał wyczuwać, że panikowałam, bo sam zrobił dokładnie to samo, jakby chciał mi powiedzieć, że Tharyl da sobie radę. Mój Boże, dlaczego ja wpadłam na tak idiotyczny pomysł? Czemu pozwoliłam płynąć z nami dziecku? Mogłam mu zabronić, odesłać go do domu i nie narażać na takie niebezpieczeństwo, a zrobiłam dokładnie odwrotnie. Czułam się z tym tak okropnie, że niemal kusiło mnie, abym sama zdradziła się z tym, kim byłam. Mój towarzysz jednak, bardzo skutecznie mnie od tego odciągał.
W końcu szesnastolatek się poddał. Dosłownie serce mi się zatrzymało jak mówił o tym, co może mu załatwić, o tym robaczku. Pragnęłam się wyrwać, ale dzieciak szybko uniknął takiego losu. Niemal odetchnęłam z ulgą, kiedy zdecydował się mówić i nie miałam mu tego za złe. Był za młody, zdecydowanie za mało w życiu przeżył, żeby skazywał siebie samego na takie cierpienie. Nie zasługiwał na to, dlatego miałam ochotę podziękować wrogom, kiedy go puścili i wysłali na górę, żeby chociaż chwilę miał wygody. Potem jednak było tylko gorzej. Przyszli po mnie. Mój przyjaciel próbował im się wyrwać, powstrzymać ich, ale nic nie wskórał. Był za słaby na dwójkę takich dryblasów. Ja natomiast cieszyłam się, że już żaden z moich ludzi nie będzie cierpiał. Tylko, że wtedy zapaliła się we mnie czerwona lampka, która przypomniała mi, że to w takim razie mnie będą torturowali. Trochę mnie to sparaliżowało, ale długo w tym stanie nie byłam, gdyż zdecydowali się mnie pospieszyć.
Już po chwili siedziałam na tym samym miejscu, na którym siedział wcześniej młodziak. Jednak ja nie byłam przerażona, ja byłam spokojna i opanowana. Wpatrywałam się w Rhellyna takim samym spojrzeniem jak do tej pory, już nie musząc się kryć z tym, że byłam z tych wyższych warstw społecznych.
- I tak to nic nie da - wtrąciłam, kiedy wspomniał o wysłaniu mojemu ojcu odciętej kończyny. - Próbuj jeśli chcesz - dodałam, wzruszając ramionami, bo dla mnie to była w sumie normalność. Mój ojciec i moja matka nigdy nie przejmowali się tym, co ja robiłam. Byli zapatrzeni w Lyssę i chociaż mnie to denerwowało oraz raniło, to nic nie byłam w stanie z tym zrobić. Zazwyczaj jak starałam się z nimi porozmawiać, to uciekali, usprawiedliwiając się tym, że mają obowiązki i później się ze mną spotkają. No nigdy to "później" nie następowało. Na początku jeszcze czekałam, nocami siedziałam łudząc się, że jednak do mnie zajrzą, ale nigdy tego nie robili. W końcu przestałam nawet próbować, zaszywając się w swoim pokoju, albo w bibliotece, gdzie czytałam książki. Często też, od czasu kiedy ukończyłam dziesięć lat, trenowałam gdzieś w ogrodach zamku, żeby wzmocnić swoją siłę, odporność i kondycję. Chciałam i nadal chcę pokazać rodzicom, że nie powinni mnie tak ignorować, bo jestem o wiele lepszą kandydatką na spadkobierczynię niż Lyssa.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Marchewkowecoffie
Pierwszy stopień wtajemniczenia
Dołączył: 29 Wrz 2014
Posty: 97
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Riedstadt-Goddelau Płeć:
|
Wysłany: Wto 23:22, 03 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center></center>
Ekscytacja rosła, a wraz z nią czułem, jak coś powoli pompuje wrzącą ciecz do moich żył. Mieszała się z krwią i musiałem zacisnąć ręce, by nie zrobić czegoś głupiego. Nie chodziło o coś tak żałosnego, jak uderzenie Yocoy'skiej dziewki w twarz. Chodziło o coś, ciemnego, tajemniczego. Coś, czego nie rozumiałem, jednak z pewnością już kiedyś czułem. Nie pamiętałem tylko, kiedy. Kiedy próbowałem sobie przypomnieć, widziałem wszystko jak przez mgłę, nie potrafiłem zorientować się w tym, co sobie dopowiedziałem, co dopowiedzieli ludzie, a co naprawdę się wydarzyło. Nie byłem w stanie się jednak nad tym płynniej, głębiej zastanowić, ponieważ oto siedziała przede mną córka Yocoy'a - najgorszego wroga mego ojca, mojej rodziny i całego ludu Astal. Przeciwnik, z którym mierzyliśmy się przeszło kilka pokoleń. Miałem w garści jego cenny skarb, drugą córkę. Może nie była tak cenna, jak pierworodna, ale wciąż - było to jego dziecko, które wychował pod swoim dachem i, które osobiście spłodził. To była namacalna szansa, by w końcu wygrać tą wojnę. Wojnę, która pochłonęła setki, tysiące istnień. Tyle możliwości, by to wykorzystać, a tak mało czasu... Nie mogłem być pewien, czego spodziewać się po Yocoy, skoro była tu ich córka. W danym momencie nie żałowałem, że zabroniłem żołnierzom gwałtu na Laimie.
- Może powinniśmy wysłać kruka do Twojego ojca? Rhiranid ma prawo wiedzieć, kto jest na terenie jego kraju. - Wtrącił się Weis, lecz ja nie spuszczałem wzroku z dziewki. Jej postawa była iście królewska, dumna. Zadzierała podbródek, akcentując swoje pochodzenie i znaczenie. Patrzyła mi w oczy, nie tak jak Tharyl, nie z przestrachem, a opanowaniem. Mogłem zauważyć nutę wahania, wyostrzony przez Stygmat wzrok mi to ułatwiał, jednak wiedziałem, że jest pewna swego. Zwłaszcza wtedy, kiedy mówiła, że mogę spróbować. Prowokowała mnie. Wypowiadała te słowa jak gdyby od niechcenia, przekonana o swojej racji, ale mimo, że o tym wiedziałem, prowokacja zadziałała - zaczynałem płonąć od wewnątrz. Gniew zmieszał się z nieokiełznaną siłą, skrytą w samym centrum mojego ciała - w głowie. Miałem dziwne poczucie, jak gdyby wewnątrz pomieszczenia zrobiło się gorąco, mimo, że temperatura wciąż utrzymywała się na minusie. Moje ciało to wiedziało, czułem nieco odrętwiałe palce, ale to coś wewnątrz mnie zachowywało się jak odrębna forma życia. - Sam to załatwię. Mój ojciec ma dość pracy na głowie, by jeszcze dorzucać mu Yocoy'ską ździrę. - Odparłem szorstko, przy czym pochyliłem się nieco nad złotowłosą. Mimo wewnęrznej wojny, wyraz mojej twarzy pozostał niezmienny. Weis jedynie oparł się lędźwiami o stół, wzdychjąc przy tym cicho. Nieważne, kim by dla mnie był, ja wciąż należałem do królewskiego rodu. To ja wydawałem rozkazy, a on się słuchał. Tak samo, jak reszta żołnierzy, a tak właściwie, wszyscy na tych ziemiach prócz mojej własnej rodziny. Nigdy tego nie wykorzystywałem przeciwko ludziom, jednak tym razem musiałem jakoś powstrzymać przyjaciela, a jednocześnie gospodarza tych lochów, by mi zawierzył i nie starał się na własną rękę zawiadomić głowę rodu Astal.
- Jak panienka Laima właśnie powiedziała, to nic nie da. - Zacząłem, dokładniej zakładając przy tym na palce rękawice. Narzuciłem na głowę kaptur, a potem nakazałem Igorowi i Jerasowi, by odpięli dziewczynę. Posłusznie to zrobili, a wtedy Karehb zakuł ją w kajdany. Narysowałem wtedy w powietrzu krąg magiczny, robiąc to na tyle szybko, by jedynie osoba ze Stygmatem zrozumiała, jak to się robi. Niebieska mgiełka, która pojawiła się w powietrzu, spłynęła na okowy, które miała już na nadgarstkach Laima. - To powinno utrudnić Ci władanie rękoma. - Rzuciłem, przy czym skinąłem głową na wszystkich obecnych. Ruszyli za mną. To zaklęcie sprawiało, że dana osoba traciła czucie od czubków palców, aż po łokcie. Były kompletnie bezwładne, do czasu, aż zaklęcie zniknie, bądź zostanie odwołane przez rzucającego. W tym wypadku, rzucającym byłem ja. Wyprowadziłem wszystkich z lochów, a potem nakazałem przynieść jakieś cieplejsze ubranie. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że śledzi nas wojownik, który przybył wraz z córką Yokoy. Zatrzymałem się przy bramie wyjściowej wraz z żołnierzami.
- Co zamierzasz? - Zagaił zdezorientowany Weis, wręczając mi ciepły, skórzany płaszcz, idealnie skrojony na kobietę. Rzuciłem go Karehbowi, a ten okrył nim dziewczynę. Wszyscy narzucili kaptury na głowy, jak i przywdziali tkaniny, by osłonić twarze. - Zabiorę ją do stolicy i naradzę się z generałami. - Odparłem, nakazując przy tym reszcie żołnierzy zostać w zamku. - Macie przesłuchać tego wojownika. Biorę ze sobą tylko Milosa, Karehba, Jerosa i Igora. - Żołnierze zgodnie skinęli głowami i udali się przygotować mi powóz. Gdy tylko otworzyli bramę, zalało nas lodowate powietrze. Reszta strażników udała się z powrotem do lochów, gdzie mieli dobrać się do tego Yocoy'skiego skurwysyna. - Kiedy załatwisz sobie wspólnika, możesz przyjechać do stolicy, Weis. Być może niedługo trzeba będzie się zbroić i ruszyć na stolicę Yocoy. - Na te słowa, gospodarz wpierw otworzył szeroko oczy, jakby w niedowierzaniu, jednak zaraz potem uśmiechnął się, kiwając głową. - Postaram się przybyć, bracie. - Uściskaliśmy się po męsku, a potem wyprowadziłem złotowłosą na zewnątrz. Wiatr nie wiał już tak ostro, również opady śniegu ustały, jednak mimo to, narzuciłem na głowę dziewki skórzany kaptur, który doszyty został do ciepłego odzienia. - Raduj się, wasza wysokosć. - Rzuciłem nieco ironicznie, podchodząc bliżej powozu. - Niedługo być może wrócisz do domu. - Mój plan nie był zbyt skomplikowany - uzbierać wielką armię, wyruszyć do rodzinnego kraju Yocoy, a potem spotkać się z głową rodziny. Nasza armia była o wiele większa, a poza tym, mieliśmy jego córkę. Jeśli nie zechce się poddać, zmiażdżymy ich od wewnątrz.
- Szkarłatne Lwy na horyzoncie! - Kiedy już miałem wsadzić dziewczyne do powozu, Igor nagle wykrzyknął kilka słów. Odruchowo odwróciłem się w stronę miasta, które było ledwie widoczne pod górami. Odległość była dość spora, ale widziałem, jak na trzech, może czterech wierzchowcach zbliżają się postacie w kapturach. Zaciekawiony pchnąłem Yocoy w stronę Karehba, a ten sprawnie ją przechwycił i przytrzymał. Osobiście mogłem przywitać... Mojego brata. Rozpoznałem go już z daleka. Tak jak ja miał klamrę z lwem przy piersi, tyle, że mniejszą i ledwie zauważalną, a jednak. Po około dwóch minutach byli już przy nas, mieszcząc się w tym tempie przez szaleńczy galop, którym pędzili. Caer zsunął się z konia, machając do mnie ręką z odległości dziesięciu metrów. - Towary dostarczone! Teraz chciałbym osobiście przesłuchać tych Yo... - Nie dokończył. Stałem zaledwie kilka metrów od niego, gdy to się stało. Zatrzymałem się w pół kroku, widząc, jak czarno-czerwona strzała przebija ciało osiemnastolatka. Na jego twarzy wpierw malowało się zaskoczenie, potem zamknął oczy w wyrazie bólu, gdy chwiał się na własnych nogach. Jak przebiła się przez pancerz? Nie potrafiłem sklecić jednego zdania. Wszystko zamarło, również moje serce, gdy z dezorientacją obserwowałem, jak czerwona krew powoli kapie na śnieg. Dopiero gdy ujrzałem szkarłatną ciecz, nabrałem w płuca tyle powietrza, ile potrafiłem. Lodowaty wiatr zmroził całą moją klatkę piersiową, zrzucając z głowy kaptur.
- Caer! - Wrzasnąłem, rozpoczynając szaleńczy bieg w stronę młodszego brata. Jego strażnicy również udali się w kierunku młodego chłopaka, jeszcze bardziej oszołomieni. Nie wiem, jak udało mi się do niego dotrzeć tak szybko, ale zdołałem złapać jego młode, lekkie ciało w ramiona, nim upadł na lód pokryty śniegiem. Upadłem wraz z nim na kolana, mimo, że spokojnie mógłbym utrzymać jego wątłe ciało w pionie. Z kącika ust białowłosego wylewał się szkarłat, a twarz pobladła jeszcze bardziej, niż była wcześniej. - Magia... LECZNICZA MAGIA! - Wrzasnąłem, prosząc niemal boga, by ktokolwiek to potrafił. Wzrokiem rozpaczliwie szukałem po zebranych, ale nie dostrzegłem niczego, prócz szoku, smutku i trzech żołnierzy wyrywających łuk z rąk... Wojownika Yocoy. Weis krzyczał "Zabiłeś go moim własnym łukiem, skurwysynu!", kiedy kopał leżącego na ziemi, mało reagującego na ciosy mężczyznę. Słyszałem to jak przez mgłę, wpatrując się w gasnące oczy młodszego braciszka. Serce dudniło mi mocno i twardo w piersi, a ja czułem, jak rozpacz bierze nade mną górę. Zapłakałem pierwszy raz od dawna. Nie łkałem, nie wydobywałem z siebie żadnych dźwięków - łzy po prostu płynęły po policzkach. Umierał w moich ramionach krótko, zaledwie kilka sekund. Kiedy krzyczałem jego imię, był już martwy, wiedziałem o tym. Rhellyn biegnący w jego stronę - to był ostatni obraz, który widział. Strzała nasycona magią trafiła go perfekcyjnie w serce. Nasycona magią, ponieważ przebiła jego pancerz i zabiła o wiele szybciej, niż zwykły cios, to było pewne. Mimo faktów, nie potrafiłem uwierzyć w to, co się właśnie stało.
- Caer, zróbmy tak, dobra? - Musiałem brzmieć jak obłąkany, gdy wtulałem czoło w jego białe, krótko ścięte włosy. - Ty się obudzisz, a ja już nigdy nie rozkażę Ci jeździć gdzieś samemu... - Głos mi się kompletnie załamał. Czułem się tak, jakby ktoś mi wyrwał serce w piersi. Obserwując jego sinie usta, puste oczy, ciało pozbawione koloru i twarz bez wyrazu. Krew ubrudziła zarówno śnieg, jak i moje ubranie. Tuliłem go tak do siebie długo, starając się przekonać samego siebie, że nic się nie wydarzyło. Kończyny odrętwiały mi od mrozu, a uszy piekły pod wpływem lodowatego wiatru. Moje mleczne włosy powiewały na wietrze, gdy poczułem na swoim ramieniu czyjąś dłoń. - On nie żyje, Rhell. Musimy go godnie pochować i zadecydować, co zrobić z mordercą, ponieważ... - Dalej już niczego nie słyszałem. W mojej głowie, niczym w głazie, wyryło się słowo Morderca. Ułożyłem subtelnie ciało młodszego brata na śniegu, czując, jak łzy na moich policzkach powoli zastygają. Temperatura wokół mnie powoli zaczynała się podnosić, gdy wstawałem. Weis doskonale to poczuł, i, wpatrując się w moje oblicze, cofnął się o kilka kroków w tył, widocznie lekko zaniepokojony. Nie broniłem się już. Czułem dodatkowy przypływ mocy, potęgowany przez złość, przez furię, której pozwalałem się opleść, niczym ofiara w sieci pająka. Zniknął smutek. Wyparował, jakby był pochodnią wewnątrz mnie, którą ktoś nagle zgasił. Oddychałem coraz szybciej, niespokojniej, gdy ze spuszczoną głową kierowałem się w stronę strażników trzymających wojownika. Patrzyli na mnie jakoś dziwnie... A może mi się wydawało? Możliwie to przez to, że tak kurczowo zaciskałem pięści i zęby, uwydatniając przy tym swoje kły. Może to przez to, że moje oczy powoli świeciły czerwonym blaskiem, gdy tylko myślałem o tym, co z nim zrobię za pozbawienie mojego ukochanego brata życia.
- Podejdźcie tu z nim - Przy ostatnim słowie, mój głos zabrzmiał nieludzko, jak gdyby ktoś inny przez niego przemawiał. Widziałem, jak żołnierze wzdrygają się, patrząc po sobie, szukając potwierdzenia, czy aby powinni się zbliżyć. - To ROZKAZ. - Warknąłem głośniej, wciąż nie otwierając oczu, które zamknąłem przed kilkoma sekundami. Żołnierze, przełykając głośno ślinę, posłusznie się ruszyli. Niczego nie błogosławię, nie wydaję na świat. Tym razem słyszałem ten głos o wiele wyraźniej. Chciałem go usłszyeć. Jednocześnie miałem wrażenie, że opuściłem na moment swoje ciało, pogrążając się we własnej ciemności. Po prostu niszczę. Ostatnie słowo sprawiło, że zacząłem widzieć różne [link widoczny dla zalogowanych]. Zaczynałem [link widoczny dla zalogowanych] [link widoczny dla zalogowanych]. W chwili, gdy strażnicy przyciągneli zapierającego się, szarpiącego mężczyznę, otworzyłem oczy. Pojawił się w nich [link widoczny dla zalogowanych]. Automatycznie w powietrzu utworzyły się kręgi, naokoło mnie iskrzyła się na czerwono magia, uciekająca wprost z mojego ciała. Wojownik Yocoy zastygł w bezruchu, wpatrując się we mnie widocznie przestraszony, gdy wygiąłem usta w paskudnym uśmiechu - uśmiechu mordercy. Dosłownie z nikąd pojawiły się czarno-bordowe chmury, ciskające niedaleko pioruny. W miejscu, gdzie owe pioruny uderzyły, miał miejsce drobny wybuch. - R-Rhellyn? - Jeden ze strażników podszedł bliżej. Machinalnie uniosłem rękę i sprawiłem, że [link widoczny dla zalogowanych]. Dosłownie. Furia roznosiła całe moje ciało, choć z perspektywy osoby trzeciej, byłem ostoją spokoju, która tak po prostu właśnie zamordowała jednego z żołnierzy. To był Milos. Igor, który trzymał dotychczas Yocoy, zaczął wrzeszczeć, cofając się do tyłu. Był w szoku. Tak głębokim szoku, że nie zauważyj, kiedy stało się z nim dosłownie to samo, co z Milosem. Wyparował.
- Potwór! - W powietrzu unosiło się to słowo, które sprawiało, że furia działała z podwójną siłą. Potwór? Nie, to oni byli potworami, odbierając mi mojego brata. Ruszyłem za wojownikiem, który zaczął uciekać w stronę miasta. Co chwila zerkał w stronę księżniczki Yocoy, którą w tym momencie chronił swoim ciałem Weis, a w jego ślady poszedł przerażony Karehb. Nie trudno było odgadnąć, że chciał odwrócić moją uwagę. - Nie martw się. - Zacząłem, obserwując uciekającą sylwetkę mężczyzny. Ten głos nie był mój. - Chodzi mi tylko i wyłącznie o Ciebie. - Z niesamowitą prędkością, wykorzystując limity swojego ciała, wyskoczyłem w powietrze, tworząc kilka kręgów, które mnie utrzymały [link widoczny dla zalogowanych]. Wyciągnąłem swobodnie dłoń w stronę uciekającego. W ułamku sekundy zalała go fala ognia i wybuchów. Odłam lodowca uległ zniszczeniu, ale byłem pewny jednego - morderca mojego brata spalił się żywcem.
Nie chciałem się uspokajać. Jak nigdy, czułem przepływ mocy na całym ciele. Wciąż unosiłem się w powietrzu, ciskając magią na wszystkie strony, a pod jej naporem każda rzecz, każda istota ulegały zniszczeniu. Śmiałem się. Śmiałem się jak nigdy, gdy pode mną jeden ze strażników zabrał ciało Caer'a i umieścił je w bezpiecznym miejscu. Wszystko do Twojej dyspozycji, do Twojej zabawy. Głos w głowie dyktował mi, co mam robić. Jak gdyby inna osoba posługiwała się moim ciałem, jak gdyby inna osoba chciała, bym zadawał śmierć i siał zniszczenie. Dałem się temu ponieść, tej ciemności. Robiłem to z rozkoszą, podczas gdy magia rozrywała powoli moją pelerynę i skórzany pancerz. Chciałem rozlewu krwi... I otrzymywałem go, ilekroć ktoś wchodził w moje pole rażenia.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Nie 16:54, 08 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Jako, że już znał moje prawdziwe miano, nie udawałam postawy zwykłego wieśniaka. Zachowywałam się dumnie, byłam opanowana, wpatrywałam się w mężczyznę nieco pustym wzrokiem. Nie wyrażał żadnych emocji poza dumą i posiadaniem pojęcia o tym, do jakiej klasy należałam. Dlatego też nie reagowałam zbyt energicznie na jego ruchy, chociaż kiedy tak się nade mną nachylił mimowolnie zobaczyłam przed oczami jego nagie ciało w całej okazałości. Pewnie bym się zarumieniła, ale udało mi się to powstrzymać w obawie, że z łatwością by to dostrzegł i źle zrozumiał. A właściwie zapomniałam o tym, kiedy straciłam czucie w kończynach. Próbowałam nimi ruszyć, nawet najmniejszym paluszkiem, ale nie byłam w stanie. Nie potrafiłam wyczuć ręki od palców, aż po łokieć, a to wykluczało jakikolwiek sposób na ucieczkę. Nie miałam nawet jak wezwać strażnika, bo nie miałabym pojęcia jak spuścić z siebie ciutkę krwi do tego celu. Przez chwilę nawet myślałam, że on bardzo dokładnie wie na jakiej zasadzie działa nasza moc, ale to było niemożliwe. Przecież my mieliśmy jedynie takie objazdowe informacje, że tworzą się kręgi, które były zaklęciami i tyle. No i jeszcze, że nie powinniśmy za bardzo się zbliżać do Astalów, bo ich umiejętności były tylko punktowe. Musieli widzieć, albo wyczuwać w pobliżu innych. W gruncie rzeczy to tylko ta myśl, która opierała się na przypuszczeniach dotyczących ich wiedzy na temat naszych mocy, mocniej mnie zaniepokoiła. Pewnie by mnie to męczyło bardziej, gdybym nie poczuła na sobie jakiegoś ciepłego materiału, który od razu mnie ocieplił. Mimowolnie wtuliłam się w płaszcz, pozwalając Rhellynowi zarzucić mi kaptur na głowę. Zaraz potem znaleźliśmy się na zewnątrz i od razu poczułam nieprzyjemne zimno. Moja szczęka automatycznie zaczęła drżeć i pewnie była sina, więc niemal modliłam się o jak najszybsze wylądowanie w powozie. Jak się jednak okazało, nie dane mi to było, bo z daleka dało się słyszeć zapowiedź przybycia kolejnego z Astalów. Był młodszy od tego, który ze mną był i wydawał się być miej przerażający, ale nie dane mi było go bardziej poznać. Zaraz potem widziałam jak strzała przebija jego ciało, a ten przerażony osuwa się na ziemię. Następnie wylądowałam w łapskach kogoś innego obserwując jak Rhellyn biegnie do niego oparzony. Przez chwilę zazdrościłam młodemu, bo nie mogłam sobie nawet wyobrazić Lyssy tak reagującej i chciałam, żeby zginął. Jednak był młody, miał całe życie przed sobą tak jak Tharyll i to coś we mnie poruszyło.
- Puszczaj mnie! Mogę mu pomóc! - wrzasnęłam, próbując się wyrwać, ale nie puszczano mnie. Nie wierzyli mnie, nie słuchali i patrzyli jak dzieciak wykrwawia się na śniegu. Nie potrafili przyjąć pomocy od kogoś z rodu wrogów, a ja i tak miałam ograniczone ruchy przez paraliż rąk.
Kiedy już wszyscy byli pewni, że Caer zginął, próbowali odsunąć od niego jego starszego brata. Szkoda mi go było, bo widać było po nim, że dbał o swoje rodzeństwo, ale nie miałam już jak pomóc. Nie potrafiłam przywracać do życia, mogłam jedynie uzdrawiać. Myślałam, że mężczyzna da już sobie spokój i ruszymy do stolicy, tak jak mówił, ale wyszło na to, że dostał szału. I to dosłownie. Jego oczy zalśniły niebezpieczną czerwienią, wszyscy zaczęli się wycofywać, nawet ten co mnie trzymał, a ja stałam jak wmurowana w ziemię. Już nawet trząść się za strachu nie mogłam, bo byłam za bardzo przerażona. Wielkimi oczami obserwowałam, jak każdy kto zbliża się do Astalla znika w czerwonym świetle. Miałam właśnie przykład użycia ich mocy i zaczęłam się naprawdę mocno zastanawiać nad tym, jakim cudem jeszcze nas nie zmietli z ziemi. Przecież gdyby wszyscy na raz się na nas rzucili, ze swoimi mocami, to nawet najsilniejszy strażnik nie byłby w stanie im się przeciwstawić.
- Co się dzieje? - spytałam samej siebie, wiedząc jak Rhellyn zabija nawet własnych ludzi. Zupełnie, jakby ich nie rozróżniał. Dodatkowo mówił innym głosem, o wiele gorszym niż do tej pory.
- Savriel! - wrzasnęłam, wiedząc jak mój jedyny przyjaciel znika w płomieniach, wrzeszcząc z bólu, i chociaż łzy pociekły mi po twarzy, to zdecydowałam się o tym zapomnieć i działaś. Gorączkowo rozejrzałam się po okolicy i w końcu znalazłam to, czego szukałam. Korzystając więc z chwili nieuwagi i paniki w oczach każdego z tutaj zebranych, podbiegłam do mężczyzny, który wyciągnął broń i zahaczyłam odkrytą łydką o ostrze, rozcinając skórę. Następnie z łatwością wybrałam odpowiedniego strażnika, jedynie z dwóch, których udało mi się już przyzwać do tej pory.
- Thedriel - powiedziałam, zdając sobie sprawę z tego, że moje oczy teraz mieniły się na czerwono i zaraz potem poczułam znajome mrowienie na całym ciele. Chwilę później dało się usłyszeć warknięcie, po tym jak światło oślepiło wszystkich dookoła i poczułam jak wszystko ze mnie znika. Całe ubranie dosłownie wyparowało, a moje ciało zaczęło się [link widoczny dla zalogowanych]. Następnie straciłam grunt pod nogami unosząc się w górę, zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie na cały etap połączenia. Dosłownie kilka sekund później stałam na czterech łapach, mając władzę nad umysłem [link widoczny dla zalogowanych].
- Myślałem, że nigdy mnie nie wezwiesz i muzę ci powiedzieć, że nieźle się wkopałaś - skomentował.
- Nie będę cię wykorzystywała wtedy, kiedy nie potrzebuję - odpowiedziałam mu tak samo w myślach, jak on się zwracał do mnie.
Z nim było mi o tyle łatwiej, że chociaż przed przyzwaniem go miałam sparaliżowane ręce, to teraz tego nie czułam. Na początku jeszcze tak było, ale przyspieszona regeneracja szybko zlikwidowała zaklęcie. Zaraz potem spojrzałam w podczerwieni na szalejącego w powietrzu Astala. Szybko udało mi się znaleźć sposób na okiełznanie go i niemal od razu miałam zamiar z tego skorzystać. Dlatego ryknęłam, zwracając na siebie uwagę, po czym ruszyłam normalnym tempem w stronę przeciwnika. Im bliżej niego byłam, tym bardziej czujna się stawałam i uważniej go obserwowałam, by we właściwym momencie zareagować. A kiedy wreszcie zdecydował się mnie zaatakować tym czymś, co wyparowywało ludzi, zniknęłam mu sprzed oczu. Przyspieszyłam, wykorzystując moc Thedriela, lądując tuż pod nogami Rhellyna. Dopiero po chwili mnie wyczuł, ale było już za późno, po wyskoczyłam z ziemi i głową uderzyłam go w podbródek, sprawiając że poleciał dobrych kilka metrów dalej. Miałam naprawdę wielką nadzieję na to, że coś zdziałałam tym ruchem. Może się opanuje? Albo straci kontrolę nad mocą? Albo ona zniknie, bo straci skupienie? Nie wiem, ale liczyłam, że dam mu radę, bo na pewno nie byłabym w stanie go pokonać po przyzwaniu Dhorosa. Miał jedynie moc uzdrawiania oraz wspomagania, na nic mi się to teraz by zdało.
*chodzi o tę nagą i świecącą na czerwono-pomarańczowy laskę, za którą jest smok
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Raika dnia Nie 16:56, 08 Lut 2015, w całości zmieniany 2 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Marchewkowecoffie
Pierwszy stopień wtajemniczenia
Dołączył: 29 Wrz 2014
Posty: 97
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Riedstadt-Goddelau Płeć:
|
Wysłany: Czw 19:30, 12 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center></center>
W jednej chwili byłem na polu bitwy, roznosząc całe to miejsce w drobny mak, trąc zbliżających się do mnie ludzi na proch. Czułem, jak moja krew bulgocze, a Talent oplata moje ciało niczym niewidzialne pnącza. W drugiej chwili jednak, znajdowałem się w innym miejscu. Może był to pokój, inny wymiar, przenikliwa nicość. Wizja nieznanego otoczenia nasilała się za każdym razem, gdy z mojego gardła wydobywał się niekontrolowany mrożący krew w żyłach śmiech, a dłonie układały się w dotąd niezrozumiałe mi znaki, tworząc potężne zaklęcia mające na celu kompletne zniszczenie lodowego podłoża. Tego uczucia nie da się opisać. Wewnętrzna chęć rozlewu krwi była tak silna, jak pragnienie błądzącego tygodnie po pustkowiu człowieka. Wiedziałem, że to jest we mnie, płynie w moich żyłach i od dawna szuka ujścia, lecz do tej pory udawało mi się to okiełznać. Zdrowy rozsądek, oczekiwania rodziny i wsparcie podróżującego ze mną Caer'a utrzymywały mnie w pionie. Miałem świadomość tego, czego ode mnie oczekiwano. Twardo stąpałem po ziemi, nie dając się wybić z rytmu, ale... Śmierć brata przeszywała mnie na wskroś, ćwiartowała od środka na małe kawałeczki. Takiego bólu nie chciałem doświadczyć niczym. W porównaniu do reszty negatywnych emocji, które odczuwałem przez całe swoje nietrafione życie, to było zdecydowanie najgorsze. Poczucie winy motywowało mnie do dalszego mordu.
Daj mi więcej, zażądał ktoś wewnątrz mojej głowy. Jak marionetka na sznurkach, automatycznie poruszyłem palcami w odpowiednim kierunku, zamieniając pobliski lodowiec w proch. Fala uderzeniowa i płomienie rozprzestrzeniały się w powietrzu, kumulując się wspólnie i tworząc jedną wielką burzę. Burzę emocji, magii i unoszącej się woni śmierci. Więcej. Obróciłem w popiół stojącą niedaleko wieżę strażniczą, echo wrzeszczących z bólu żołnierzy zniknęło równie szybko, co się pojawiło. Śmiałem się. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego, ale śmiałem się. Nie, to nie ja się śmiałem, a coś wewnątrz mnie. To coś nakazywało mi dalej ciągnąć pasmo zniszczeń. Tak, tak, Rhellynie, możesz to robić. Baw się dalej. Słuchałem się go. Jak posłuszny piesek, słuchałem uparcie, nieznana moc mną kierowała. Nie, Rhellyn. Już kiedyś to robiłeś. To zdanie sprawiło, że odciąłem się od swojego ciała, automatycznie pozwalając, by Stygmat Alfa dalej mną targał. Całym swoim umysłem znalazłem się w tajemniczym wymiarze, teraz czułem go o wiele wyraźniej, całym sobą. Światło zgasło.
Stałem pośród przeszywającej ciszy, słysząc niemal własne bicie serca. Było zaskakująco równe i spokojnie. Wpatrywałem się przed siebie, unosząc dłonie i oglądając je z każdych stron. Palce miałem całkowicie poparzone, odchodziła z nich skóra, krew lała się stróżkami. Na własnych przedramionach dostrzegłem pentagramy, jak gdyby ktoś wyrył mi je tępym ostrzem na skórze. Również krwawiły. W miarę gdy powoli opuszczałem głowę w dół, mogłem dostrzec poszarpane ubranie, które niegdyś było zbroją i oparzenia kryjące się pod strzępkami materiału. Czułem swąd przypalonego mięsa, gdy przesuwałem wypalonymi opuszkami palców po ciemnej, zwęglonej wręcz skórze na moim torsie. Czerwone iskry skakały po mnie, jak po placu zabaw. Mimo okropnego stanu, nie czułem bólu. Było mi po prostu zimno. Tak zimno, jak jeszcze nigdy. Jak gdybym stał na lodowym pustkowiu podczas sztormu.
- Nie mów, że już nie pamiętasz, Astal. - Słysząc chrapliwy, głęboki głos, uniosłem głowę, spoglądając mętnie na rozmówcę. Poczułem, jak przeszywa mnie chłodny dreszcz, gdy ujrzałem samego siebie. Niczym lustrzane odbicie, tyle tylko, że w o wiele lepszym stanie i wyjściowych szatach. Drugi ja uśmiechał się pod nosem, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Dumnie się we mnie wpatrywał, jak gdyby chciał zaakcentować swoją wyższość. - Nie bądź taki ździwiony, to nie nasze pierwsze spotkanie, Rhell. - Widząc, jak nieprzytomnie marszczę brwi, moje odbicie zaśmiało się podle. Czułem się ospały. - Co się dzieje? - Zapytałem nieprzytomnie, nie wiedząc, gdzie jestem i właściwie dlaczego jestem. Moje wspomnienia jak gdyby zniknęły, pozostawiając pustkę wypełnioną własnym imieniem. - Jesteś żałosny, Rhellynie. - Nie podobało mi się, że w każdym zdaniu uwieczniał moje imię, jak gdyby chciał dosadnie mi uświadomić, że to naprawdę ja. Kiedy mrugnąłem, jego postać zniknęła, a gdy zamrugałem zaskoczony jeszcze raz, zobaczyłem jego twarz przed swoją. Uśmiechnął się dość paskudnie, a potem jego palce zacisnęły się na mojej szyi, pozbawiając tchu. Nie mogłem się ruszyć. Moje ciało było jak z ołowiu. Nie potrafiłem zareagować.
- Nie pamiętasz, RHELL? Nie pamiętasz, jak zabiłeś Ciri? Jak pozbawiłeś trzydziestoosobowy oddział życia? Jak Twój własny ojciec ze strachu wtrącał Cię do lochów? Jak POZWOLIŁEŚ, by Caer zginął zamordowany przez jakiegoś marnego skurwiela? - Nie byłem pewny, czy płuca paliły mnie przez brak powietrza, czy przez słowa, które wypowiadał. Caer... Ciri... Wspomnienia przeszyły moją głowę na wskroś i wrzasnąłbym, gdyby nie brak tlenu. Lustrzane odbicie najwyraźniej dostrzegło zmiany na mojej posiniałej twarzy, ponieważ jego brwi zmarszczyły się w litościwym geście. - Żałosny morderca. - Świadomość, że miał rację, powoli obejmowała moje ciało i umysł. Wspomienia zaczęły mi się mieszać. - Ciri. Cirilla Astal. Najstarsza córka rodu Astal. Zamordowana w wieku osiemnastu lat, przez swojego o pięć lat młodszego brata. Mówi Ci to coś? - Cirilla... Uniosłem z wysiłkiem ołowianą dłoń, a potem zacisnąłem zgrabiałe palce na własnej piersi, czując pod nią bijące nienaturalnie szybko serce. Zaczęło boleć, jak gdyby wbijano w nie tysiące małych szpilek. Już wszystko sobie poukładałem. Cirilla zginęła z mojej ręki przed wieloma laty, kiedy to wpadłem w szał. Podczas furii pozbyłem się również prywatnego komanda ojca, gdy on po przywróceniu mnie do ładu, postanowił zamknąć mordercę w lochach na bardzo długi czas. Światło zaczęło gasnąć, obraz się rozmazał.
- Dokładnie. Oddaj mi cały swój żal, cały swój smutek, poczucie winy, złość, wściekłość... - Słyszałem Jego głos jak przez mgłę, gdy powoli osuwałem się na kolana, pozbawiony tchu. Czułem się tak, jak gdyby wrzucono mnie do zimnego jeziora, jakbym utknął pod grubymi taflami lodu. Nim jednak całkowicie straciłem świadomość, palce na moim gardle nagle rozluźniły się. Gwałtownie zaczerpnąłem haust powietrza, lądując na twardym podłożu. Ze świstem nabierałem kolejne porcje tlenu, zdając sobie sprawę, że tracę grunt pod swoim ciałem. Podłoga się załamała, zacząłem spadać szybko w dół, wprost w czarną nicość. Coś, co usłyszałem na sam koniec sprawiło, że krew w moich żyłach niemal zastygła. "To nie koniec, Rhellynie."
Odzyskałem znikomą świadomość, leżąc pośród bieli. Było mi przeraźliwie zimno, nabieranie powietrza sprawiało trudności. Czułem, jak moje serce tłucze się wątle pomiędzy moimi żebrami, przyprawiając moje podrażnione gardło i nozdrza o pieczenie. Nade mną górowało zgniło - granatowe niebo, które ujrzałem dopiero, gdy z wysiłkiem uniosłem powieki. Przekręcając nadzwyczaj ciężką głowę na bok, dostrzegłem, że leżę w szkarłacie. Dopiero unosząc drżącą dłoń spostrzegłem, że moje ciało jest poparzone. Skóre miałem niemal pociętą i przypaloną, zwłaszcza od opuszków palców do barków. Nie mogłem dostrzeg swoich nóg przez brak sił, ale doskonale czułem mróz okalający dolne kończyny, więc domyśliłem się, że są na miejscu. Wspomnienia uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą, gdy zacząłem krztusić się krwią. Śmierć Caer'a, furia, zemsta, lustrzane odbicie, Cirilla, ojciec... Nie miałem nawet siły, by zacząć wrzeszczeć pod wpływem bezsilności i poczucia winy. Prawdopodobnie pierwszy raz od dawna po moim policzku spłynęła łza.
- Rhell! - Krzyk Weis'a przerwał gęstą ciszę. Słyszałem jego nierówny bieg, gdy pokonywał dzielące nas metry. W pewnym momencie usłyszałem świst, a potem ciche, równe upadanie. Widocznie mężczyzna musiał coś przeskoczyć. Zaraz potem jednak zobaczyłem jego twarz nad sobą, gdy gorączkowo klęknął w czerwonej mazi okalającej moje ciało. - Tym razem do końca Cię pojebało, bracie... - Nie chciałem pytać, dlaczego w jego oczach są łzy. Doskonale wiedziałem, co zrobiłem. Nie miałem jednak siły, by wydobyć z siebie więcej niż kaszlnięcie. Widząc kilka drobnych plamek szkarłatu na bladej twarzy przyjaciela, zrozumiałem, że musi być ze mną naprawdę źle. - Zniszczyłeś drogę do więzienia i cholerny lodowiec, pozbawiłeś królestwo kilku dobrych ludzi... Ale kto by się tym, kurwa, przejmował. - Próbował być zabawny, ale mało mu wychodziło, gdy głos mu tak drżał. Gdy odwrócił pośpiesznie głowę w innym kierunku, nawet nie miałem siły spojrzeć w to samo miejsce. - Błagam Cię, pomóż mu! - Wpatrując się w powoli jaśniejące niebo, słyszałem desperację w ustach Weis'a. Czy spodziewałem się, że umrę? Sam nie wiedziałem, czułem jedynie spokój... I wszechogarniający mnie ból. Chciałem zobaczyć Caer'a. I Ciri.
- Jego żebra są w rozsypce, a wnętrzności zapewne przypominają jajecznicę... Zresztą, sama widzisz, co z nim jest! - Weis się nie poddawał, wciąż krzycząc niespokojnie w stronę jakiejś osoby. Mogłem się jedynie domyślić po jego słowach, że to kobieta. - On umrze, jeśli mu nie pomożesz. Nie jestem lekarzem, nie potrafię go wyleczyć. Nie po tym, jak użył Stygmatu. Efekty uboczne wychodzą poza granice moich możliwości. - Poczułem, jak męska dłoń zaciska się na mojej, okalając oparzoną skórę. Syknąłem z bólu. - Weis... jestem trochę.... zmęczony. - Wychrypiałem, przyprawiając mojego towarzysza o warknięcie złości. - Odpoczniesz sobie po śmierci, skurwysynu! - Nie starczyło mi siły, by się zaśmiać. Było mi po prostu zimno, cholernie zimno. Może przez świadomość, że zamordowałem członków własnej rodziny, pozwalając jednemu z nich zginąć. Może dlatego, ponieważ wiedziałem, co to dla mnie oznaczało w oczach ojca... A może dlatego, że coś takiego nie powinno się wydarzyć. Nie wiedziałem, dlaczego moje wspomnienia o Ciri zniknęły. Potrafiłem się tylko domyślić, że wyżej postawieni Astalowie maczali w tym palce, nie chcąc, bym zniszczył królestwo przez własne poczucie winy. Nie wpadli tylko na to, że nie zdążyłbym tego zrobić. Moje ciało jest zbyt słabe, by długo używać Stygmatu. Alfa pali moją skórę swoją magią, powoli pożera wnętrzności, niszczy psychikę i łamie kości. Potężne przekleństwo.
- Błagam Cię jeszcze raz... Pomóż mu. - To były ostatnie słowa, które usłyszałem, nim na dobre straciłem przytomność. Ból odszedł, pozostawiając spokój. Znów znalazłem się w ciemnościach. Tyle tylko, że tym razem byłem tam całkowicie sam, zmęczony, brudny od walki i krwawiący. Można powiedzieć, że byłem gotów, by pożegnać się ze światem. Tak bardzo pragnąłem ujrzeć Caer'a... Przeprosić Ciri, że o niej zapomniałem. Przeprosić za to, co jej zrobiłem. Naprawdę chciałem tego całym sobą. Miałem jednak wrażenie, że Weis nie wypuści mnie tak łatwo.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Pią 0:38, 13 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Udało mi się. Rhellyn poleciał spory kawałek do tyłu, lądując w zaspie śniegu. Przez chwilę jeszcze tkwiłam pod postacią pierwszego strażnika, ale mając pewność, że się nie podniesie, aby dalej walczyć, rozdzieliłam się z nim i zniknął. Byłam zmęczona, ale to było nic w porównaniu ze stanem, w którym był Astal. Nigdy nie widziałam nikogo w tak okropnym stanie. Skóra z niego schodziła, oczy miał puste, ledwo mówił i leżał w jeziorze własnej krwi, która nie chciała przestać się sączyć. Współczułam mu, naprawdę bardzo mocno mu współczułam i byłam świadoma tego, że nikt nie miał jak mu pomóc oprócz mnie. Będąc już w swojej normalnej formie, oplatając się płaszczem i patrząc na wroga, czekałam tylko na moment, w którym ktoś zdecyduje się poprosić mnie o pomoc. I tak jak się spodziewałam już po chwili Weis patrzył na mnie jak na ich ostatnią deskę ratunku. Ja nie wiem dlaczego nie uciekłam. Dlaczego nie ruszyłam tyłka, nie zmieniłam się w szczura i nie zostawiłam tutaj Tharyla. Miałam ku temu możliwość, mogłam ich opuścić, zaszyć się na jakimś statku i odpłynąć do siebie. Jednak nie potrafiłam go tak zostawić, nie potrafiłam porzucić szesnastolatka i narazić go na jeszcze większe tortury. Chciałam mu pomóc, uciec wraz z nim i nigdy więcej tu nie wracać, a teraz nie miałam jak.
- Ale ja nigdy nie próbowałam w jednym dniu wezwać od razu dwóch strażników - odezwałam się niepewnie, przypominając sobie jedną, bardzo kiepską w konsekwencjach. Przez kilka dni nie byłam w stanie się podnieść z łóżka i zajmowała się mną jedna ze służących mojej siostry, która jako jedyna się przejęła moim stanem. Rodziców widziałam wtedy tylko raz, a przyszli jedynie po to, aby m zagrozić, że jeśli jeszcze raz coś takiego odwalę, to mnie wydziedziczą i zostanę zwykłą chłopką. Ich obojętność na mój stan i na to, że byli moimi rodzicami, bolała. I to tak mocno, że potem już nie próbowałam im w żaden sposób podpaść, żeby tylko nie widzieć tej nienawiści w ich oczach, a zwłaszcza u ojca. Ale teraz, kiedy miałam przed sobą umierającego człowieka i byłam jedyną osobą, która zdolna była mu pomóc, nie potrafiłam tego zignorować. Nie byłam w stanie go zostawić, żeby się wykrwawił, mimo że powinnam. W końcu był moim wrogiem, powinnam zabijać jego ludzi, pomóc mu przejść na drugą stronę. Dlaczego byłam taka słaba? Przecież on zabił mojego jedynego przyjaciela. A ja mu pomagałam...Jesteś pomyłką Laima, jesteś pomyłką...
W końcu przegrałam z samą sobą. Wypuściłam sporą ilość powietrza ze swoich płuc i odsunęłam się na odpowiednią odległość. Następnie zamknęłam oczy i odnalazłam w głowie miano drugiego strażnika.
- Lintei - szepnęłam, by po chwili poczuć znajome mrowienie. Tym razem przemiana była dłuższą, miałam mniej energii i ledwie dawałam radę samemu się utrzymać po przyzwaniu. Dlatego jak najszybciej połączyłam się z [url=http://fc04.deviantart.net/fs70/f/2011/017/c/d/ni_oth_by_cloister-d37e0g5.jpdrugim strażnikiem[/url] i otworzyłam oczy widząc teraz już wszystko w bardzo delikatnych, bladych barwach.
- Twoi rodzice będą zawiedzeni tym, że nie skorzystałaś z okazji... - odezwał się na powitanie, ale mogłam wyczuć w jego głosie swego rodzaju dumę i ulgę.
- Oni byli już zawiedzeni mną, kiedy dowiedzieli się, że spodziewają się kolejnego dziecka - odparłam, po czym zawisłam w powietrzu nad Rhellynem. Cały czas wyglądał koszmarnie, ledwie udawało mu się oddychać, a nawet to zapewne sprawiało mu wielki ból. Dlatego po oględzinach jego ciała i też wnętrzności, dzięki umiejętnościom Lintei, wyprostowałam się. Pędami roślin, które miałam w tym momencie zamiast nóg oplotłam jego ciało i nieco go podniosłam ku górze, żeby nie ominąć żadnego poranionego miejsca. Chwilę później, podświadomie wiedząc co robić, przesłałam swoją energię w połączeniu z tą strażnika do ciała Astala. Byłam niemal pewna, że z daleka patrzyli jedynie na ledwo widoczne, zielone światło, które przepływało z jednego punktu do drugiego. A ja czułam jak słabnę, jak opuszczają mnie wszelkie siły, które mogłyby pomóc mi w ucieczce. Czułam się trochę tak, jakbym lawirowała pomiędzy snem, a jawą. Bardzo chętnie chciałam oddać się w ręce Morfeusza, ale nie mogłam, bo miałam swoje zadanie. Wiedziałam, że nie uleczę go całkowicie, tymi mniej groźnymi ranami będą musieli się zająć tutejsi medycy, bo niemożliwym było, żebym po przyzwaniu drugiego strażnika pod rząd, zaraz po pierwszy, dalej szastała energią niczym słowami.
- Wystarczy, nie umrze już. A tobie niewiele do tego brakuje... - skomentowała istota, a ja jeszcze troszkę przesłałam mężczyźnie, by w końcu rozdzielić się po raz kolejny. Nie byłam wtedy w stanie utrzymać się na nogach, ale na całe szczęście upadłam na zaspę.
- Nie umrze...Ale więcej nie dam rady... - skomentowałam, czując jak powoli tracę przytomność. Udało mi się jednak do tego nie dopuścić z obawy, że będą chcieli mi coś zrobić, a ja nie będę miała jak się oprzeć. Dlatego siłą woli utrzymywałam się w stanie świadomości, ale i tak ktoś musiał mnie zanieść do powozu. Nie miałam nawet siły spytać się dokąd się udajemy, ale miałam cichą nadzieję, że gdzieś w cieplejsze miejsce, bo zaczynałam zamarzać. Każdy milimetr na moim ciele i na zewnątrz, i w środku, zmieniał się bardzo powoli i boleśnie w kostkę lodu. Na pewno miałam sine usta, bladą skórę i puste oczy. Byłam też niemal pewna, że się trzęsłam, ale nie liczyłam na żadną pomoc i żadne wsparcie z ich strony, więc w środku pojazdu podkuliłam nogi pod siebie i czatowałam. Chciałam zasnąć, bardzo chciało mi się spać, ale nie pozwalałam sobie na to. Siłą utrzymywałam się w świadomości. Jeszcze gdyby Rhellyn był przytomny, mogłabym sobie na to pozwolić, bo nikomu nie pozwoliłby się do mnie zbliżyć, ale teraz? Teraz każdy mógł mnie posiąść, a nie mogłam do tego dopuścić. Mimo wszystko miałam na nazwisko Yocoy.
- Nie mówcie mu... - szepnęłam, mając nadzieję, że zrozumieją, iż nie chciałam, żeby Astal dowiedział się o tym, że udzieliłam mu pomocy. Przecież wtedy by uznał mnie za słabą i nie zdolną do wykonywania powierzonych mi obowiązków, a nie chciałam tego.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Marchewkowecoffie
Pierwszy stopień wtajemniczenia
Dołączył: 29 Wrz 2014
Posty: 97
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Riedstadt-Goddelau Płeć:
|
Wysłany: Pią 16:19, 13 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center></center>
Błądziłem w ciemnościach naprawdę długo. Moje kroki były spokojne, gdy maszerowałem przed siebie, oczekując choć odrobiny światła. Czułem się pusty. Brak bólu, chłodu, żalu, smutku, radości, gniewu, rozczarowania, brak poczucia winy. Mimo czujnego wzroku, nie widziałem przed sobą zbyt wielu detali. Jedynie krętą, wąską ścieżkę. Po obydwu stronach szlaku nie było niczego, prócz czerni. Dlatego właśnie, maszerowałem przed siebie, nasłuchując jakichkolwiek znaków, czy głosów z zewnątrz. Wiedziałem bowiem, że to nie jest rzeczywistość. Ta pustka w piersi i opanowanie, brak wiecznego zmartwienia swoim Talentem nie pasowały do świata realnego. Miałem więc nadzieję, że w końcu to się skończy. Że skończy się bezkresna wędrówka w nicość. Przez pewne momenty zastanawiałem się, czy umarłem. Byłem na to przygotowany. Zostawiłem wiele niedokończonych spraw, jednak spotkanie z Cirillą i Caer'em było na tyle kuszące, bym zaniechał walki. Chęć zobaczenia twarzy zapomnianej siostry, uśmiechu brata... W pewnym momencie przestałem stawiać kolejne kroki. Przestałem walczyć o życie.
- To wszystko? - Rozbrzmiał głos niesiony jak gdyby echem. Nie był jednak złowieszczy i paskudny, jak z poprzedniego snu. Był aksamitny, subtelny i ciepły, zdecydowanie kobiecy. Wydawał mi się dziwnie znajomy. Odruchowo zacząłem się rozglądać, poszukując osoby, która swym głosem sprawiła, że dotąd martwe w mej piersi serce zabiło. Zabiło raz, ale na tyle mocno, bym zacisnął palce na klatce piersiowej. Dopiero wtedy spostrzegłem, że do tej pory nie oddychałem. Nie czułem takiej potrzeby. - Tak po prostu odejdziesz? - Znów ten głos, tym razem o wiele wyraźniejszy. Serce uderzyło mocno, warknąłem pod nosem z bólu. - Tchórz. - Moje oczy poraziło światło. Biały, oślepiający blask, który pojawił się niemal z nikąd, powoli rozświetlał do tej pory spowijającą mnie ciemność. Zasłoniłem powieki wolną dłonią, bowiem nawet ich opuszczenie mi nie pomagało. Kiedy jednak moje oczy przyzwyczaiły się do otoczenia, ujrzałem postać. Stojącą jak gdyby pod światło, toteż nie mogłem zobaczyć ani jej twarzy, ani ubioru. Widziałem jedynie ciemny, kobecy kontur. Odurchowo ruszyłem w tamtą stronę. Jaki miałem większy wybór? Miałem ogromną nadzieję, że to Cirilla. Cirilla, której twarzy nie pamiętałem, a którą chciałbym sobie przypomnieć. Utonęła gdzieś w odmętach mojego spowitego ciemną magią umysłu. Mój ojciec musiał się postarać, używając silnego zaklęcia.
- Mój głupiutki, mały braciszku. - Serce teraz biło równomiernie między moimi żebrami, spokojnie nabierałem powietrza w płuca, nie czując specjalnego zapachu. Jedynie subtelną woń róż i książek, która podrażniała moje nozdrza. Parłem przed siebie, ale postać oddalała się z każdym moim krokiem, niczym coś nieosiągalnego. - Ciri! - Podniosłem głos niemal do krzyku, ale do mych uszu dotarł jedynie delikatny, słodki śmiech. Znów utonąłem w ciemnościach, spadając powoli w dół, topiąc się wręcz.
- Rhellyn! - Obudził mnie dziewczęcy krzyk. Wpierw zerwałem się zdezorientowany, podnosząc przy tym do siadu. Niemal od razu pożałowałem swoich czynów, ponieważ przeszywający ból przyprawił mnie o zduszone jęknięcie. Dopiero wtedy zorientowałem się, że jestem w swojej nieco zaciemnionej [link widoczny dla zalogowanych]. Przez małe okna światło nigdy nie wpadało do całego pomieszczenia. Oddychając głęboko, zacząłem oglądać swoje ciało. Dłonie miałem subtelnie obandażowane, łącznie z opuszkami palców. Opatrunki ciągnęły się w górę, do przedramion, ramion, barków i torsu, na którym również tkwił biały bandaż. Miałem na sobie jedynie lniane spodenki kończące się nad kolanami, a odkrywając powoli pościel, zobaczyłem opatrunki również na nogach. Ból rozchodził się po całym moim ciele, ale nie byłem w stanie o tym myśleć. Przyszło mi się jedynie zastanawiać, co do cholery robię w stolicy, skoro jeszcze niedawno leżałem umierając w zaspach śniegu.
- Rhellyn... - Kiedy dobrze znany mi głos znów wypowiedział moje imię, zwróciłem głowę ku zdobionym, mosiężnym drzwiom. Ujrzałem tam [link widoczny dla zalogowanych]. Najmłodsza z rodu Astalów patrzyła na mnie z serdecznym uśmiechem, na którego widok łamało mi się serce. Widząc ją, czułem jedynie poczucie winy. Ta piękna twarzyczka nie powinna patrzeć na mnie w ten sposób. Jej niebieskie oczy nie powinny iskrzyć radośnie na widok mordercy i tchórza. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wciąż nie wiedziała o śmierci Caer'a. Zawsze bardzo przeżywała, gdy wyjeżdżaliśmy z zamku. Spuściłem głowę, czując narastający wstyd. - Spałeś bardzo długo. - Mówiła wciąż radośnie, pokonując dzielące ją od łóżka metry. Wyczuwałem w pokoju wyraźną nutę markowych perfum, których używała mama. Widocznie młoda znów je jej podkradła. - Około trzy dni. - Mówiła wciąż trzynastolatka, niezrażona tym, że wcale się nie odzywałem i zaciskałem palce kurczowo na pościeli. Z każdym jej słowem mała szpilka wbijała się w moją klatkę piersiową, przypominając mi o poczuciu winy i tym, że to właśnie ja tam byłem. Pozwoliłem Caer'owi umrzeć, pozwoliłem zabić mojego małego, młodszego braciszka. Jedynym plusem mojej utraty kontroli był fakt, że to Yocoy'skie ścierwo się usmażyło.
- Daj mu trochę odetchnąć, Trili. - Męski, twardy głos powstrzymał mnie przed obsesyjnym przepraszaniem siostry. [link widoczny dla zalogowanych] brzmiał poważnie, przyglądając mi się w ten swój karcący, lodowaty sposób. To nas łączyło - bezwzględność, profesjonalizm, chłód i kamienna twarz. - Lathien Cię szukała. Masz lekcję jazdy konnej. - Dziewczynka widocznie nadęła policzki w geście sprzeciwu, kiedy Rhed otwierał drzwi, gestem wskazując, by opuściła pomieszczenie. - Idź. Kiedy Rhellyn wyzdrowieje, zabierze Cię ze sobą na przejażdżkę. - Ten argument przekonał najmłodszą z rodziny. Bardzo lubiła wspólne wyjazdy z rodzeństwem, toteż uśmechając się od ucha do ucha, wybiegła z pomieszczenia, trzaskając za sobą drzwiami. Rheddyr'a i mnie różniły jedynie dwa lata pod względem wieku, ale wiedziałem, że sprzeciwiał się mojej kandydaturze na głowę rodziny. Sprzeciwiał się tradycji. - Jesteś z siebie dumny? - Zaczął ostro, podchodząc do mojego łóżka, gdy zacząłem zakładać na siebie płócienną koszulę. - Straciliśmy brata, a nasi rodzice jednego z synów. - Powoli zapinałem kolejne guziki, ale nie dane było mi dokończyć owej czynności, ponieważ Rhed złapał mnie za kołnierz i zmusił, bym na niego spojrzał. - Patrz na mnie, gdy mówię o śmierci Caer'a, do cholery! - Widziałem, że kipiał ze złości, gdy podnosił drżący głos. Rozpaczał tak samo, jak ja. - Byłeś za niego odpowiedzialny... Miałeś go pilnować. To był jeszcze dzieciak! - Próbował wykrzesać ze mnie poczucie winy, czułem to. Widząc jednak jego żal i smutek, powoli zaczęły opuszczać mnie wszelkie emocje. Pozostała pustka. Dźwięczna pustka, jak gdyby ktoś wyrwał mi serce.
- Myślisz, że tego chciałem? - Powiedziałem w końcu, patrząc w płonące gniewem tęczówki brata. Zaciskał kurczowo zęby. - Myślisz, że lodowiec przy Okkelberg został zniszczony, ponieważ skakałem z radości? - Zacisnąłem palce na jego nadgarstku, gdy powoli rozluźniał uścisk. - Gdybym mógł, cofnąłbym czas. Zasłoniłbym go własnym ciałem, oddałbym za niego życie. Świat nabrałby wtedy barw, czyż nie? - Rhed puścił mnie, przymykając gwałtownie powieki. Nabrał powietrza w płuca, siadając bezwładnie na pościeli. - Wiesz, że to nie tak... - Zaczął, ale przerwałem mu gestem. - Matka już wie? - Na chwilę w pomieszczeniu zapanowała cisza. To pytanie było trudne, jednak gdy Rhed skinął głową, pojawiło się trudniejsze. - Ojciec? - Tutaj Astal podniósł się, przeczesując palcami długie mleczne włosy.
- Wie. Zamknął się w swoim biurze, żeby ochłonąć. Pogrzeb odbędzie się jutro. - Spodziewałem się tego po najstarszym Astalu. Jeśli by nie ochłonął, zapewne wpierw nakazałby zakuć mnie w kajdany i wrzucić do lochu za zniszczenie ważnego lodowca i pozwolenie na śmierć Caer'a, a potem wysłał wszelkie wojska na Yocoy'skie ziemie. Przerabialiśmy to już z Ciri, już pamiętam. - Cztery dni temu przywiózł Cię Weis. Byłeś w opłakanym stanie, ale polepszyło Ci się z pomocą naszych lekarzy. - Rhed powoli skierował się do drzwi, jednak nim je otworzył, zatrzymał się gwałtownie. - Ta dziewczyna, którą zabrał ze sobą... Też nie była w najlepszym stanie. Powiedział tylko, że jest ważna i nie wolno jej opuścić zamku pod żadnym pozorem. Ulokowaliśmy ją w jednym z gościnnych pokoi i opatrzyliśmy rany. Wiesz coś na ten temat? - Na te słowa moje serce, dotąd niepokojąco spokojne, zabiło kilka razy mocniej. Czyżby...? Niemal od razu zerwałem się z łóżka, praktycznie upadając pod wpływem niekontrolowanego bólu. - Hej, hej! Spokojnie! - Rhed znalazł sie przy mnie niemal natychmiast. Pomógł mi wstać i dał do ręki długą, drewnianą laskę, dzięki której mogłem postawić kilka kroków w stronę drzwi.
- O co z nią chodzi? - Usłyszałem jeszcze pytanie młodszego brata, nim zniknąłem bez słowa za drewnianymi wrotami. Parłem przed siebie, nie zwracając uwagi na służbę, która ostrzegała mnie i prosiła, bym wrócił do łóżka. Podczas przeprawy przez jasne korytarze zamku, oświetlane wielkimi oknami, zdążyłem dostać trzy szklanki wody i leki przeciwbólowe. Przynajmniej nie natknąłem się na nikogo z rodziny. Musiał być wczesny ranek. Udało mi się dostać do niższych poziomów budynku, a potem na korytarze, których używać mogli goście. Były tam sypialnie, łaźnia, kuchnia, wytrawny salon i jadalnia. - Ostatni gość płci żeńskiej. Gdzie? - Nawet nie miałem siły, ani ochoty, by zapytać, gdzie jest Weis. Musiałem potwierdzić, czy ta Yocoy'ska ździra jest w moim domu, nawet kosztem przerażenia służki, która widząc mój wyraz twarzy, wskazała drżącym palcem na jedne z drzwi. Skinąłem głową, nakazując jej odejść, a sam nabrałem więcej powietrza w płuca i stąpając boso, otworzyłem drewniane drzwi.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Pią 17:18, 13 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Prawie zasnęłam, ale w porę się przed tym uchroniłam. Niemal siłą trzymałam swoje powieki w górze, pilnując aby przypadkiem nie stracić kontaktu ze światem zewnętrznym. Nie wyłapywałam jednak upływającego czasu i nie miałam pojęcia ile zajęła nam podróż do stolicy. Byłam trochę jak taka lalka, która nie jest w stanie zasnąć, zamknąć oczu czy zrozumieć otaczającego ją świata. Nie rozumiem jakim cudem udało mi się nie zasnąć, ale dałam radę. Wytrzymałam do czasu, aż nie zamknęli mnie w jednym z pokoi. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na odpoczynek. Wskoczyłam do łóżka, oplotłam się pościelą i wreszcie zamknęłam oczy. Jednocześnie pilnowałam i kiedy tylko usłyszałam, że ktoś wchodzi do pomieszczenia, od razu się obudziłam. Nie odwracałam swojego spojrzenia od służącej, która najwidoczniej nie rozumiała dlaczego dali mi tak dobry pokój. Niemal widziałam w jej tęczówkach pytanie o to, czy byłam kochanką Rhellyna i miałam ochotę parsknąć na to śmiechem. Nie zrobiłam tego jednak, a po prostu wyszłam spod posłania i dopiero teraz przyjrzałam się pomieszczeniu. Nie było duże, do mojej sypialni było mu daleko, ale przynajmniej miałam wygodne łoże.
- Dzień dobry - przywitałam ją kulturalnie, a ta najwidoczniej się nieco rozluźniła, widząc że nie jestem z tych chamskich i wywyższających się swoją pozycją. Musiała trafić na takich gości tutaj i jakoś mnie to nie dziwiło. Nawet sam członek rodu Astal był tak zadufany w sobie, że do ostatniej chwili, nie doceniał swojego wroga. Myślał, że skoro jest na swoim terenie i trzyma w niewoli członkinię rodziny Yocoy, to od razu ma cały świat u swych stóp i nikt mu nic nie zrobi. Mylił się i cenę za to zapłacił wielką. A ja nadal nie mogłam wyrzucić z głowy tego, że on bardziej się przejmował swoim młodszym bratem niż moja rodzina mną, mimo że miał w sobie bardzo silny i śmiertelny stygmat. Przyłapałam się nawet na myśli o tym, że chciałabym aby ktokolwiek traktował mnie w taki sposób, że ktoś się mną przejmował jak osobą.
- Smacznego - powiedziała dziewczyna i szybko opuściła moje pomieszczenie. Najwidoczniej zabronili jej ze mną dyskutować i pewnie sama zrobiłabym na ich miejscu to samo. Zastanawiało mnie jednak to, dlaczego jeszcze nic nie powiedzieli o moim prawdziwym pochodzeniu. Dali mi zupełnie inne ubranie i musiałam przyznać, że było całkiem ładne. [link widoczny dla zalogowanych] była prosta, ale posiadała taki krój, że nie sposób było przejść obok niego obojętnie. Trochę nie pasowało to do mojego stylu i ograniczało ruchy, ale przynajmniej dzięki temu nikt we mnie nie widział wroga. Byłam wdzięczna Weissowi za to, że nikomu nic nie zdradził, a ja nie musiałam obawiać się odcinania już teraz palców, które potem wysyłano by do mojego, licząc na to, że się podda.
W sumie traktowano mnie naprawdę przyjemnie. Mogłam pozwolić sobie na spacerowanie pomiędzy pomieszczeniami, jakie udostępniali gościom. Co prawda przy eskorcie strażników, którzy mieli pilnować, abym nie zwiała, ale jednak trzymali ode mnie łapy z daleka. Zapewne obawiając się kary, jaką mógłby im dać Rhellyn, gdyby ich przypuszczenia okazały się trafne. Nie odzywałam się za dużo, trzymałam język za zębami, żeby nie podpaść do czasu, aż nie poczuję się wystarczająco bezpiecznie. Dostawałam jedzenie, pozwalano mi korzystać z łaźni, ale starałam się to robić jak najrzadziej, bo nie chciałabym, aby ktoś zobaczył mnie nago. W sumie można powiedzieć, że tutaj bardziej się mną przejmowali niż w moim domu, co jakoś tak zmniejszyło nienawiść, jaką we mnie zakorzeniono względem nich.
Rozmyślając na temat stanu, w jakim mógłby teraz tkwić mężczyzna, zsunęłam się z posłania. Uważając na to, żeby się nie potknąć, podeszłam do okna i wyjrzałam za nie po raz kolejny w przeciągu ostatnich trzech dni. Mogłam śmiało powiedzieć, że widok, jaki się za nim rozciągał, miałam w głowie już zapisany z najdrobniejszymi szczegółami. Jednak w jakiś sposób mnie to uspokajało. Kiedy tak przyglądałam się ogrodowi, po którym kroczyli członkowie rodu Astal, widziałam w głowie swoją rodzinę. Moi rodzice często spacerowali pomiędzy kwiatami, jakie zasadzano. Moja starsza siostra, ignorując zakaz rodziców, często sama dbała o to, aby konkretne gatunki miały warunki takie, jakie powinny. Uwielbiałam obserwować jak to roi, bo wtedy wcale nie wyglądała jak dziedziczka swojego ojca, a jak zwykła służąca, która uwielbiała swoją pracę. Musiałam przyznać się przed samą sobą do tego, że brakowało mi takiej codziennej rutyny. Tego ciągłego ignorowania przez innych i walczenia o uwagę. Tego obserwowania jak wszyscy kłaniają się przed moim ojcem, moją matką i siostrą podczas gdy do mnie zwracali się jak do równego sobie. A najbardziej mi w tym momencie brakowały Savriela, który jako jedyny okazywał mi taki szacunek na jaki zasługiwałam i właśnie przez to zginął.
Westchnęłam zrezygnowana zauważając, że trzymałam dłoń na oknie, po czym oderwałam ją od niego. Starłam ślad, jaki pozostawiłam materiałem od sukni, by w następnej chwili usłyszeć otwierane drzwi. Zaskoczyło mnie, że nie było to schematyczne. Nie minęło pół godziny od ostatniego sprawdzania pokoju przez strażników, ani odpowiednio duża ich ilość, żeby przynieść mi posiłek. Dlatego nieco zaskoczona odwróciłam się w stronę wejścia i wtedy zrozumiałam dlaczego. We framudze, o lasce stał Rhellyn. Nie potrafiłam jasno i klarownie zinterpretować tego, czy na jego twarzy malowała się ulga, wściekłość czy odraza. Nie znałam go na tyle dobrze, żeby to stwierdzić.
- Witam - przywitałam go, odwracając się do niego całkowicie przodem i czekając na to, co ode mnie chciał. Musiał dopiero się obudzić, bo nie wyglądał najlepiej. Powinien leżeć i byłam niemal całkowicie pewna, że wstał z łóżka wbrew zakazowi innych. Był lekkomyślny, ale co ja miałam do tego? Swoje zadanie wypełniłam, dzięki mnie żył, ale liczyłam na to, że nie miał o tym pojęcia.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Marchewkowecoffie
Pierwszy stopień wtajemniczenia
Dołączył: 29 Wrz 2014
Posty: 97
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Riedstadt-Goddelau Płeć:
|
Wysłany: Pią 19:07, 13 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center></center>
Ta scena mogłaby być wyciągnięta żywcem z baśni, które czytała moja młodsza siostra - pokaleczony mężczyzna ostatkiem tchu dociera do drzwi, drżącymi palcami otwiera je, tylko po to, by ujrzeć swoją ukochaną skąpaną w blasku górującego słońca. Mogłaby, jednak wcale nie byłem zakochany, a domniemaną ukochaną była Yocoy'ska dziewka, której kompan zamordował mojego młodszego brata. Jej widok przyprawiał mnie o mieszane uczucia. Z jednej strony czułem ulgę, ponieważ Weis nie pozwolił jej zwiać, a z drugiej strony wiedziałem, że jej obecność niosła za sobą spore konsekwencje. Zwłaszcza, że była w samym centrum Kalven - miasta od pokoleń należącego do rodziny Astal. Lwia Twierdza od początku pozostawała niezdobyta, nawet podczas brutalnych, długich wojen trwających nawet lata. Za jej murami wychowali się nasi przodkowie, w tym mój ojciec i moja matka. Co prawda, ta druga jako córka ogrodniczki, a jednak. To przez jasną, niemal białą barwę blond włosów zwróciła uwagę mego ojca. Właśnie dlatego i ja wychowałem się w ogrodach, zbrojowniach i komnatach tego zamku. Znałem go tak dobrze, jak własną kieszeń. Równie dobrze lochy, o co zadbał mój ojciec, który nieraz nie wiedział, jak sobie ze mną poradzić.
Powitanie Yocoy nie wyrwało mnie z milczenia. Po prostu wpatrywałem się w nią srogo, zastanawiając się, czy nie wydać jej straży. To byłoby najbardziej rozsądne. Widząc ją w barwach mojego domu, używającą jednej z gościnnych sal, tak po prostu, skręcało mnie od środka. Nie dlatego, że należała do przeciwnej rodziny. Ten fakt co prawda sprawiał, że czułem się wzburzony jej obecnością, ale widząc ją, przed oczami stawała mi śmierć brata. Śmierć, która stworzyła tak wielką, nieokiełznaną ranę w mojej piersi. Ból fizyczny, który odczuwałem przez niemal cały czas, nie równał się z tym ani trochę. Nawet, jeśli odczuwałem go przy najdrobniejszym oddechu. Trwałem w milczeniu kilkanaście dobrych sekund, nie zdając sobie sprawy z tego, jak blady byłem i jak kiepsko wyglądałem. Po kilku następnych sekundach z mojego zajęcia, jakim było mordowanie dziewczęcia wzrokiem, wyrwała mnie jedna ze służek. Merma wręczyła mi jakiś zapieczętowany zwitek papieru. - To od Lorda Weisa. Kazał mi to panu wręczyć, kiedy zobaczy się pan z gościem. - Merma, będąca drobną blondynką o mądrym spojrzeniu, skłoniła się grzecznie i odeszła, zostawiając mnie stojącego w przejściu do pomieszczenia. Nie chcąc dalej męczyć obolałego ciała, wkroczyłem do pomieszczenia, zamykając przy tym za sobą ciężkie wrota. Usiadłem na krześle ustawionym przy biurku, a potem zgrabnie otworzyłem zwitek papieru. Gdyby dziewczyna chciała targnąć się na moje życie, wiedziałaby, że przypieczętowała swój los. Poza tym, nasze straże nie były takie głupie. Nie pozwalali gościom przechowywać żadnej broni.
Przez zawartość listu dowiedziałem się całkiem sporo. Weis wyjaśnił, że musiał wyruszyć by naprawić szkody, które wyrządziłem. Zapewniał, że nie ma do mnie żalu i przeprasza, ponieważ nie zjawi się w Lwiej Twierdzy przez następne tygodnie. Czytałem spokojnie, do czasu, aż dotarłem do pewnego... Niedorzecznego fragmentu. "Kiedy widziałem Cię umierającego na śniegu, serce łamało mi się na pół. Wiem, że zapewne nie będziesz zadowolony z tego faktu, ale wyjaśnienie Twojego żywota jest naprawdę proste - Żaden z żołnierzy, w tym ja, nie znamy magii leczniczej. Nie jest to nam potrzebne od czasu, gdy Yocoy nie dobijają do naszych portów. Jednak wtedy, gdy zacząłeś zamykać oczy, a Twoje serce i puls zwalniały przekonałem się, że w Yocoy'skiej rodzinie praktykuje się silne techniki medyczne." Patrzyłem się w ten papierek jak gdyby ten list napisał sam Caer, mówiący, że wróci do domu. Kiedy przypomniałem sobie, jak się oddycha, przetarłem zmęczone oczy wierzchem obandażowanej dłoni. Mimo długiego wypoczynku w łóżku, wciąż byłem słaby. Na tyle słaby, by ból fizyczny i psychiczny dawały mi się we znaki tak samo, jak świadomość, że ta dziewczyna mnie uratowała. Tak po prostu, nie pozwoliła mi umrzeć. Po tym, jak zakułem ją w kajdany w imieniu rodu Astal, zamordowałem jej kompana i chciałem torturować, ona użyła swojej magii by mi pomóc. W danym momencie zrozumiałem, co Rhed miał na myśli przez zły stan Yocoy. Tylko dlaczego nrażała swoje zdrowie, by mnie uratować? Nie potrafiłem tego zrozumieć. Wciąż siedząc z przymkniętymi powiekami zastanawiałem się gorączkowo, ale nic nie przychodziło mi na myśl. Czułem kompletną pustkę zarówno w głowie, jak i w piersi. Nasuwało mi się tylko jedno proste zdanie i stwierdzenie - Honor i wdzięczność nie mogły pozwolić mi wydać jej straży i traktować tak, jak do tej pory. To byłoby zniesławienie naszego rodu i okazanie, jak traktujemy kogoś, u kogo zaciągnęliśmy naprawdę wielki, długotrwały dług.
- Służba! - Podniosłem głos, jednak nie gniewnie, a tylko po to, by usłyszeli mnie poddani. Po kilku sekundach do pomieszczenia wparował strażnik w towarzystwie jednej z głównych pokojówek, która pracowała u nas od kilku lat. - Przygotować jej jedną z królewskich komnat i przygotować do kolacji przy naszym stole. Potem przyprowadzić do mojej sypialni. - Nakazałem, podnosząc się przy tym nieudolnie z krzesła. List zgniotłem, a potem wcisnąłem do własnej kieszeni. O lasce ruszyłem w stronę drzwi, wymijając przy tym zdezorientowanego strażnika, jak i widocznie ucieszoną kobietę. Uwielbiała dostawać poważniejsze zlecenia. Przygotowanie kogoś do królewskiej kolacji, i siedzenia przy moim stole, gdzie miejsce było tylko dla przyjaciół rodziny i samych Astalów, to było dla niej naprawdę spore wyzwanie. Zwłaszcza, że musiała jeszcze zadbać całą komnatę, która miała zostać przydzielona Laimie.
- Ale... Panie, dlaczego? - Widocznie zmieszany żołnierz, który do tej pory miał pilnować, by dziewczę nie zbiegło, zatrzymał mnie w przejściu, kłaniając się z szacunkiem. Obejrzałem się krótko przez ramię, obdarowując Yocoy łagodnym spojrzeniem, a potem wróciłem wzrokiem do żołnierza. - To Laima. Jest przyjaciółką rodziny. - Choć wciąż nie pałałem entuzjazmem do obecności dziewczęcia w moim domu, to postanowiłem przymknąć na nią oko. Nie mogłem pozwolić sobie na zwrócenie jej wolności, ale zmiana nastawienia była wręcz konieczna. Dlatego wszystko sobie ułożyłem - Laima pochodzi z Okkelberg i do tej pory praktykowała w jednej z gospód. Jest sierotą i wychowała się na ulicach miasta. Kiedy użyłem Stygmatu, mordując zarówno księżniczkę, jak i jej towarzysza, pomogła mi się pozbierać. Niewiadome było, czy nas przypadkiem nie szpiegowała i dlatego Weis kazał jej pilnować. Proste, ale wystarczająco wiarygodne, by wcisnąć to mojej rodzinie. Nie lubiłem kłamstw... Jednak wiedziałem, co by się z nią stało, gdyby ojciec dowiedział się, że córka Yocoy, rodziny odpowiedzialnej za morderstwo Caer'a, znajduje się w naszym pałacu. Urządziłby jej takie piekło, że błagałaby o śmierć.
- Nie zadawajcie jej żadnych wścibskich pytań, jasne? - Kiedy dwójka poddanych pokiwała głowami, spokojnie ruszyłem kuśtykając w stronę królewskich sypialni. Napotkani żołnierze pomogli mi się tam dostać. Mając mętlik w głowie, wróciłem do swojego łóżka i ułożyłem się wygodnie na plecach, uprzednio pozbywając się koszuli i dając tym samym komfort okaleczonemu ciału. Czy zrobiłem dobrze? Sam tego nie wiedziałem. Możliwie wybrałem mniejsze zło.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Pią 20:01, 13 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Jego zachowaniu było co najmniej dziwne. Z jednej strony wiedziałam dlaczego patrzył na mnie takim spojrzeniem, ale z drugiej wolałam, żeby chociaż udawał, iż moja obecność mu nie przeszkadza. Nawet, jeśli nie okazywał tego, jak bardzo chciałby się na mnie zemścić za to, że mój człowiek zabił jego brata, to ja wiedziałam, że właśnie to chciał zrobić. Byłam na niego za to wściekła, bo zachowywał się tak, jakby ktoś pozbawił go całej rodziny, a nie tylko jednego brata, podczas gdy on z zimną krwią zamordował jedyną osobę, której pozwoliłam się do siebie zbliżyć, i której towarzystwo uwielbiałam. Tak naprawdę Savriel był jedynym, którego uważałam za swoją rodzinę, a przynajmniej kogoś, kogo traktowałam tak, jak powinnam była traktować ludzi spokrewnionych ze mną więzami krwi. To ja w tym momencie miałam większe prawo to chęci zemsty i nienawiści, skierowanej na jedną, konkretną jednostkę. To on mi odebrał wszystkich, a nie ja jemu. Dlatego nie zmuszałam siebie samej do konwersacji z nim. Po prostu odwróciłam się do niego tyłem i wróciłam do obserwowania tutejszych ogrodów, których piękna nie byłam w stanie zignorować. Wywoływało to nieprzyjemne wspomnienia, ale przynajmniej jakiekolwiek miałam.
Trochę, a nawet bardzo mocno się spięłam, kiedy usłyszałam jego głos wołający służbę. Mimowolnie gwałtownie odwróciłam się w jego stronę i podeszłam do łóżka, szukając czegokolwiek o co mogłabym rozciąć sobie skórę, żeby w razie czego się obronić. Jednak to, co powiedział do tych, którzy przybyli...To, co kazał im zrobić, dosłownie wmurowało mnie w ziemię. Nie miałam pojęcia jak powinnam na to zareagować i czy to nie był jakiś szyfr, który miał dać im znak, że czas na tortury. Przełknęłam ślinę, ale jego łagodne spojrzenie całkowicie wytrąciło mnie z równowagi...Podobne widziałam tylko raz, kiedy dziękował małej dziewczynce za podarunek, jaki mu sprezentowało. To całkowicie mnie skołowało i wyrwało mój umysł z możliwości znalezienia w tym jakiegoś haczyka. Po prostu przestałam myśleć, stałam jak wryta, a chwilę później podążyłam za służącą niczym marionetka. Pozwoliłam im się zaprowadzić w odpowiednie miejsce i dopiero tutaj dostrzegłam, że bogactwo tego kraju było co najmniej na tym samym poziomie, co mojego. Naprawdę nie potrafiłam pojąć dlaczego tak naprawdę toczyła się walka pomiędzy naszymi dwoma rodami. Przecież jeśli by...O nie, stop! Przestań myśleć o takich herezjach!
Szybko pokręciłam przecząco głową i wyrzuciłam z niej niepotrzebne myśli. Taka ich treść była nie na miejscu, my zabiliśmy mnóstwo Astalów, a oni mnóstwo naszych. Tego nie dało się w żaden sposób załagodzić. Ta wojna była już na to zbyt głęboko zakorzeniona. Tego nie dało się w żaden sposób załagodzić. Dlatego szybko zapomniałam o tych przemyśleniach i zajęłam się obserwowaniem wnętrza swoich nowych komnat.
- Jeszcze nie jest przygotowana, ale w czasie, gdy będziesz na kolacji i w komnacie Pana Rhellyna, wszystko się tutaj przygotuje - powiedziała służąca, zaczynając krążyć po pomieszczeniu. Nic więcej od siebie nie dodała, szukając najwidoczniej odpowiednich rzeczy do kolacji. Osobiście bardzo chętnie zostałabym w tej sukni, ale nie miałam...motywacji do tego, żeby protestować, kiedy widziałam jak bardzo ją cieszyło to zadanie. Nie miałam tylko pojęcia, co skłoniło mężczyznę do potraktowania mnie w taki sposób i nazwania przyjaciółką rodziny. Nie znał mnie, ale przecież wiedział, że byłam z rodziny ich wroga, więc dlaczego zaczął mnie tak traktować? Czy to było po to, aby zbić moją czujność i wykorzystać? Z resztą w sumie nieważne, co było powodem. Ja i tak nie miałam zamiaru stracić czujności i traktować go jak znajomego. To był mój wróg. Morderca, który zabił Savriela. Zmienienie mi pomieszczenia, w jakim spałam i traktowanie jak kogoś bliskiego nie było w stanie zmienić mojego zdania.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Marchewkowecoffie
Pierwszy stopień wtajemniczenia
Dołączył: 29 Wrz 2014
Posty: 97
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Riedstadt-Goddelau Płeć:
|
Wysłany: Sob 15:33, 14 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center></center>
Ciepła pościel ogrzewała moje okaleczone ciało, a wygodna poduszka pozwalała choć nieco wypocząć. Zmęczone powieki przymykałem, wsłuchując się w szum wiatru za uchylonym oknem. Lato sprawiało, że po dłuższym czasie spędzonym w łóżku zaczynało mi być zbyt gorąco. Byłem przyzwyczajony do wszelkich niedogodności - z moim oddziałem nieraz zmuszony byłem, by podróżować w duszne, palące dni aż na koniec kraju, przy czym żadne z nas nie miało pozwolenia, by ściągnąć z głowy kaptur. Los żołnierza nie był wielce opłacalny. Fakt, mieliśmy nieco większe prawa, dane nam było pozbywanie się wrogów, ale wielu przypłacało to wysokimi kosztami... Jak wtedy, na lodowcu. Właściwie, sam już nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dlaczego Yocoy mi pomogła? Dlaczego nie wykorzystała sytuacji, uciekając, bądź dobijając mnie? Weis z pewnością jest dobrym żołnierzem, ale w końcu mogłaby znaleźć sposób, by go wyminąć i chociażby pozbawić wrogiego przywódcę kolejnego syna. Z pewnością miałaby z tego więcej korzyści. Nie potrafiłem pojąć jej rozumowania.
Po około pół godzinie spędzonej w łóżku, do mojej komnaty zawitała jedna ze służek, Sarissi. Odpowiadała za przygotowywanie mnie do uroczystości niemal od kołyski, choć sama przejęła pieczę nade mną już w wieku osiemnastu lat. Można powiedzieć, że traktowałem ją jak ciotkę, a ona mnie jak swojego syna, toteż nie dziwiłem się, gdy złapała się odruchowo za usta, widząc mnie w takim stanie. Przejmowała się mym stanem bardziej, niż ojciec. Matce się nie dziwiłem - zapewne nie potrafiła mi spojrzeć w oczy po tym, co się stało. Mój ojciec jednak, od samego początku nie traktował mnie na równi z rodzeństwem. Powinienem to rozumieć, lecz nigdy nie udało mi się mu tego przebaczyć. Nie po tym, jak wróciła mi pamięć o Ciri i tym, co robił po jej śmierci. Miałem wiele pytań odnośnie tego okresu. Czy moja matka wiedziała? Lub ktokolwiek inny z rodziny? Czy godzili się na to? Martwili się o mnie? Bali? Na ostatnie pytanie znałem odpowiedź - oni zawsze się mnie bali. Rheddyr, Ciradric, Ric... Kochałem swoje rodzeństwo i miałem wrażenie, że oni również próbowali obdarować mnie tym uczuciem. Byli jednak zbyt zdjęci przerażeniem o to, co we mnie siedzi, by do końca mi zaufać. Niejednokroć odskakiwali przerażeni na wspominkę o Stygmacie Alfa. Nasuwało mi się jednak jeszcze jedno, inne pytanie - Jak moi rodzice mogli spojrzeć mi w oczy po śmierci Cirilly? Lub niektóre z rodzeństwa, które już przyszły na świat? Czekało mnie sporo kłótni i rozmów z rodziną.
- Rhell! Jak Ty wyglądasz? - Przepełniony zmartwieniem głos Sari sprawił, że niemal się uśmiechnąłem. Niemal, ponieważ w danym momencie nie byłem w stanie unieść kącików ust. Nie chciałem, by była smutna, ale miło było poczuć, że ktoś się o mnie martwił tak mocno, jak ja niegdyś o Caer'a. Na wspomnienie brata, zacisnąłem mocniej palce na pościeli, by nie wykrzywić twarzy w wyrazie smutku. - Zaraz pozbieram Cię do kupy. - Obiecała, znikając na moment za drzwiami. Wróciła z miską gorącej wody, ręcznikiem, świeżymi opatrunkami, lekarstwami i kilkoma innymi przedmiotami, wliczając w to szczotkę do włosów. Nie zareagowałem na to w żaden specjalny sposób - po prostu podniosłem się do siadu, zsunąłem nieporadnie z łóżka, starając się unikać bólu, a potem pozwoliłem Sarissi wykonywać jej pracę. Najpierw niezwykle delikatnie zmieniła mi bandaże i opatrunki, dała lekarstwa, a potem pomogła się obmyć z brudów ostatniej walki. Nie byłem pewien, czy wiedziała, co wydarzyło się w Okkelberg. Prawdopodobnie tak, ponieważ zwykle gadatliwa, teraz pozostawała milcząca podczas rozczesywania moich długich włosów. Przypominając sobie, jak Caer zwykle wyśmiewał się z tego, że Sarissi dbała o mnie podczas otrzymywania ciężkich ran, czułem się pusty. Pusty i złamany. Nie odzywałem się ani słowem, gdy kobieta pomagała mi przywdziewać jedną z wyjściowych [link widoczny dla zalogowanych]. Wpierw ciemne spodnie, skórzane buty, pas i czarna koszula, a dopiero potem szkarłatna kamizelka i karwasze. Sari starała się być delikatna, ale i tak przy każdym większym wysiłku, ból zmuszał mnie do wydobycia z siebie cichego jęknięcia, czy zduszonego westchnienia. Rzucała mi wtedy przepraszające spojrzenia, które kwitowałem jedynie przeczącym kręceniem głowy. Doskonale wiedziała, że moje cierpienie nie jest jej winą, ale mimo to, wciąż czuła się z tym źle. Znałem ją na wylot.
- No, teraz wyglądasz o wiele lepiej. - Przyznała, przyglądając mi się końcowo. Moje włosy już nie były tak splątane, twarz nabrała choć trochę koloru przez same lekarstwa, a królewski ubiór dodawał subtelną nutę tego, jak wyglądałem jeszcze przed wydarzeniami na lodowcu. Wyszyte na kamizelce smoki miały oddawać cześć naszej części kontynentu i zatoce dwóch walczących smoków. Przynajmniej tyle wyjaśniła mi w między czasie Sarissi. - Dziękuję. - Wypowiedziałem to słowo pierwszy raz od jakiegoś czasu i wcale tego nie żałowałem. - Już, już, bo się zarumienię. - Zażartowała trzydziestolatka, zrwywając się jednak nagle. - Ach, zapomniałabym! - Obserwowałem, jak gorączkowo podbiega do szafki nocnej stojącej obok mojego łóżka, a potem w niej grzebie. Nie miałem szansy zapytać, ponieważ zaraz z powrotem była przy mnie. - Podczas... Twojej walki nieźle się poniszczył. Głównie był przypalony. Udało mi się go jednak choć trochę naprawić. - Otworzyłem szerzej oczy, widząc znajomy złoty łańcuch i... To, co zostało z lwa. Właściwie, został pozbawiony całego tłowia i pozostała jedynie sama głowa. Łańcuszek Sarissi doczepiła do obydwu stron, tworząc z tego coś na wzór medalionu. Nie widziałem śladów po przypaleniach.
- Jesteś złotą kobietą, Sari. - Przyznałem szczerze, wieszając sobie medalion na szyi. Dzięki temu, że jego rozmiary zmniejszyły się, praktycznie nie czułem go, kiedy zwisał pomiędzy moimi obojczykami. Nie podrażniał również ran, tak samo jak ubranie, które Sarissi umiejętnie pomogła mi włożyć. - Nie słodź mi już tak, gówniarzu. - Prychnęła, a ja skwitowałem to znikomym uśmiechem. Nie dane było nam przedłużyć tej pogawędki, ponieważ dobiegło do nas ciche, ale pewne pukanie. - Wejść. - Nakazałem głośno, wyjątkowo ciesząc się, że przez lekarstwa ból odszedł i mogłem bez obawy zaczerpnąć więcej powietrza w płuca. Drzwi uchyliły się, a zaraz potem do mojej komnaty wsunęła się główna pokojówka z dziwnym uśmieszkiem na twarzy. - Pani Laima jest już gotowa. - Powiadomiła, wskazując znacząco gestem na korytarz. Skinąłem krótko głową, żegnając się z dwoma paniami, a potem wyszedłem na korytarz, nie patrząc nawet w stronę Yocoy. Poczekałem, aż pokojówki się oddalą, a potem zechciałem przystąpić do tłumaczeń, jednocześnie odwracając wzrok na dziewczę, ale na... Króciutki moment się zaciąłem. Można powiedzieć, że nie spodziewałem się, by córka wrogiego wodza mogła wyglądać tak dobrze w naszych barwach. Sam nie wiedziałem, czy to powód do radości, czy może gniewu, ale zrobiła na mnie spore wrażenie w tej [link widoczny dla zalogowanych].
- Słuchaj uważnie. - Zacząłem w końcu, przywracając swojej twarzy naturalny chłód i podchodząc bliżej do Yocoy. Od naszej ostatniej rozmowy minęło trochę czasu, powiedziałbym. - Nazywasz się Laima. Pochodzisz z Okkelberg i jesteś sierotą. Przez pewien czas wychowywałaś się na ulicy, ale potem przygarnął Cię karczmarz z gospody "Pod Lodowcem". - Czułem się tak, jak gdybym tłumaczył kobiecie z amnezją jej całe dotychczasowe życie, ale innego wyjścia specjalnie nie miałem. - Masz dziewiętnaście lat, nazwisko Riethel przywdziałaś sama... A kiedy ja wraz z moim oddziałem przyprowadziliśmy Yocoy do więzienia, akurat miałaś dostarczyć paczkę z jedzeniem Weis'owi. - Przez krótki moment nabrałem wrażenia, że rozmawiam z kobietą, która naprawdę pochodzi z Okkelberg. Może przez jej strój i sam fakt, że wyglądała... Olśniewająco, a może przez to, że musiałem zmusić pozostałych, by mi uwierzyli. Nie byliby w stanie tego zrobić, gdybym ja sam w to nie wierzył. - Pomogłaś mi się pozbierać po tym, jak pozbyłem się w używania Stygmatu zarówno księżniczki, jak i mordercy Caer'a. Weis wziął Cię za szpiega, dlatego nakazał obserwację i wydał zakaz opuszczania zamku. Zrozumiano? - Zakończyłem końcowo pasjonujący monolog, od którego zależała głowa tej dziewczyny. Nie stresowałem się za bardzo, wręcz przeciwnie - byłem spokojny, gdy łapałem Laimę za dłoń, a potem oplotłem ją wokół własnego ramienia. Musieliśmy stwarzać choć pozory tego, że naprawdę jestem jej wdzięczny i że jest gościem na moim i Weis'a poleceniu.
Etykieta nakazywała, bym odprowadził ją kulturalnie do wielkiej jadalni, gdzie zbierała się moja rodzina i kilka osób, które zaskarbiły sobie szacunek i przychylność mego ojca. Miałem zamiar chronić ją przed nieprzychylnymi pytaniami i zagadywaniem przez członków mojej rodziny. Fakt, w pewien sposób postanowiłem traktować ją łagodniej, ale w żadnym wypadku nie miałem zamiaru pozwolić jej zbliżyć się do cennych mi osób. Mogła uknuć sobie jakiś plan w między czasie, nie znałem jej mimo wszystko. - Podczas obiadu to ja będę mówił. Ty powstrzymaj się od wpakowania w kłopoty. - Służba, która nas mijała, kłaniała się z gracją zarówno mnie, jak i mojej towarzyszce. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli jakaś osoba idzie ze mną pod ramię, to musi być ważna. Rozumieli powagę sytuacji, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że dodają nam o wiele więcej wiarygodności, niż potrzebowaliśmy.
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
Raika
Moderator
Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany: Sob 17:03, 14 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
<center>
</center>
Niby w moim domu zazwyczaj ludzie tak samo latali wokół mnie jak tutaj, ale w tym przypadku nie czułam się z tym dobrze. Ta [link widoczny dla zalogowanych] nie miała pojęcia o tym, że właśnie pomagała i przywdziewała w piękne szaty swojego wroga. A naprawdę się w to angażowała. Miała na twarzy szeroki uśmiech, a oczy jej dosłownie lśniły. Musiałam przyznać, że to ją lekko odmładzało, bo z wyglądu bez uśmiechu dałabym jej około trzydziestu lat. Była dojrzała, widać to po niej było. Miała krótkie, brązowe włosy do ramion i głęboko zielone oczy. Pieprzyk pod prawym i pełne usta podkreślały jej niecodzienną urodę i mogłam mieć pewność, że na pewno nocami gościła w łożu nie tylko swojego męża, ale także i żołnierzy tutaj przebywających. Nie pytałam jednak o to, bo nie powinnam była wtykać nosa w nie swoje sprawy.
- O nie, to już przesada... - zaczęłam, kiedy dostrzegłam [link widoczny dla zalogowanych], którą chciała bym założyła. Była zbyt długa, zbyt wykwintna i za dużo warta. Była śliczna i zapewne w domu nie wahałabym się przy założeniu jej, ale tutaj nie umiałam inaczej. Na dole posiadała czarny, delikatny tiul jako końce odzienia. Cała czerwona góra to był przyjemny w dotyku kaszmir, jeszcze dodatkowo miejscami pomarszczony w artystyczny sposób.
- Panienka wybaczy, ale to ja Panienkę ubieram. Obiad z cała rodziną Astalów jest traktowany jako codzienne święto - odpowiedziała, posyłając mu swój szczery uśmiech, po czym zaczęła ściągać ze mnie ubiór, który miałam do tej pory. Kiedy zostałam w samej halce, położyła ostrożnie poprzednią suknię na łoże, a tę nową zaczęła na mnie nakładać. Już bez jakiegokolwiek narzekania pozwoliłam jej na to, czekając tylko na moment, w którym wreszcie powie, że skończyła. A nastąpiło to dopiero po ułożeniu moich włosów. Na początku chciała je jakoś spiąć, jednak kiedy spróbowała i przyjrzała mi się, to uznała że dużo lepiej mi w rozpuszczonych. Popsuła więc swoje dzieło i ułożyła mi tak [link widoczny dla zalogowanych], że częściowo były rozpuszczone, a częściowo spięte. Oczywiście jak to moje kłaki miały do siebie, te krótsze kosmyki wypadły z dzieła i zwisały swobodnie po bokach, podkreślając moje nieco zaróżowione policzki. Następnie podała mi moje buty, a ja wsunęłam w nie stopy, po czym podeszłam do lustra. No musiałam przyznać, że ta kobieta wiedziała co zrobić, żeby uwydatnić to, co trzeba było uwydatnić, a ukryć to, co trzeba było ukryć. Mimowolnie uśmiechnęłam się biorąc od niej kolor do ust i podkreśliłam je ciemną czerwienią. Co prawda suknia nie pasowała do moich jasnych oczu, ale Margo już postarała się o to, aby nikt na nie, nie spoglądał, skupiając się na innych częściach twarzy.
- Dziękuję - powiedziałam do kobiety, przyglądając się sobie jeszcze raz, po czym ruszyłam za nią, czując się wyjątkowo pięknie. U mnie w domu nie kazano się tak szykować na obiady, ale najwidoczniej tutaj panowały zupełnie inne zasady. Zaczynały mnie naprawdę ciekawić. Myślałam o tym jak tutaj odbywały się przyjęcia, skoro tak mocno się przygotowywali do zwykłego, rodzinnego obiadu. Ile on trwał? Czy tylko rodzina brała w nim udział? Czy mieli tutaj jakiś schemat posiłków? I tak mnie wciągnęły te myśli, że nawet nie spostrzegłam, kiedy stanęłam przed Rhellyn. Aczkolwiek rzuciło mi się w oczy, że zaskakująco intensywnie mi się przyglądał, co wywołało u mnie szeroki uśmiech i swego rodzaju dumę. Potrafił teraz na mnie spojrzeć jak na część tego kraju, a nie jak na wroga.
Na początku, kiedy wspomniał o tym ile mam lat, chciałam zmienić to. Jednak wiedziałam, że nic by sobie z tego nie zrobił, więc pozostawało jako pierwszej wypowiedzieć się na ten temat, kiedy zostanie zadane takie pytanie. Skupiłam się więc na jego wyglądzie, który nie potrafił mi przemknąć przed oczami niezauważony. Wyglądał dużo lepiej i ten strój podkreślał jego masywną budowę ciała. A nie był przesadnie umięśniony, wręcz idealnie, żeby przyciągać spojrzenie. Właśnie też przez te myśli, przypomniałam sobie jego nagą sylwetkę, kiedy zostałam niemal pchnięta na niego, żeby go zaspokoić. Mimowolnie się zaczerwieniłam, ale na szczęście na policzkach miałam różowe cienie, które nałożyła mi służąca rodu.
- Tak, zrozumiano - odezwałam się, kiedy czekał na moją odpowiedź, po czym pozwoliłam mu poprowadzić swoją dłoń pod jego ramię i ruszyć w odpowiednią stronę. Z jednej strony dziwnie się czułam, kiedy mijana służba się przed nami kłaniała, ale z drugiej pierwszy raz ktoś okazywał mi aż taki szacunek i nie mogłam się nie uśmiechnąć do wszystkich przyjacielsko, nawet jeśli w gruncie rzeczy wszyscy tutaj byli moimi wrogami.
W końcu dotarliśmy do wielkich, dwuskrzydłowych drzwi, które otworzono nam przed nosem. Poczułam się wtedy trochę tak, jak w jakiejś książce, w której główna bohaterka przenosi się przez takie przejście do innego świata. Szybko jednak wyrzuciłam to z głowy, dostrzegając w pomieszczeniu już całkiem sporo ludzi. Rhellyn miał naprawdę wielką rodzinę, jednak teraz nie skupiałam się na ich wyglądzie. Zamiast tego poczułam na sobie ich wzrok, który zmusił mnie do odsunięcia się od mężczyzny, złapania za rąbki sukni i ukłonienia się tak, jak przed kimś z wyższych klas należało. Tutaj ja byłam z tych niższych.
- Dobry wieczór - przywitałam się nie unosząc spojrzenia, żeby ich nie zezłościć już od samego początku. Wolałam nie zrobić sobie z nich nieprzyjaciół. - To dla prawdziwy zaszczyt móc usiąść z tak szlachetną rodziną przy jednym stole - będę musiała potem umyć zęby, oj będę musiała, bo właśnie bluźnię przeciwko swojej rodzinie. Przecież, jakby mój ojciec dowiedział się o tym, co ja właśnie powiedziałam do jego największego wroga, to by mi od razu ściął głowę. Nawet by się nie pytał o to, dlaczego tak zrobiłam. Po prostu by mnie uwięził i pozbawił bezlitośnie życia.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Raika dnia Sob 18:59, 21 Lut 2015, w całości zmieniany 2 razy |
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
|
|